Kiedy kilkanaście tygodni temu poszłam do spowiedzi i otwarcie przyznałam, że nie chce mi się żyć, wstałam od konfesjonału wciąż będąc niespokojną, niepocieszoną i rozedrganą.
Teraz, patrząc na tamte chwile wiem, że potrzebowałam czasu, żeby zostawić wszystkie troski, zmartwienia i czarne myśli, które nie zniknęły nagle i za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Było mi naprawdę strasznie ciężko - szczególnie, że naocznym świadkiem tego, co się ze mną działo był Mąż, czyli właśnie ten, któremu takich widoków najbardziej chciałabym zaoszczędzić.
Powoli, z minuty na minutę i z godziny na godzinę próbowałam koncentrować się na tym, co w danej chwili robiłam. Łatwo nie szło, ale się nie poddawałam. Raz się udało, raz nie.
W którymś momencie zauważyłam, że się częściej uśmiecham. Coraz więcej rzeczy, czy sytuacji zaczęło przynosić mi radość. Stałam się spokojniejsza i poczułam się bezpieczniej.
Przestałam tworzyć w głowie katastroficzne scenariusze. Przestałam zastanawiać się co będzie jeśli stanie się to, czy tamto. Przestałam się zamartwiać tym, czego nie ma i co może się nigdy nie wydarzyć.
Zamiast tego żyję w tej chwili. Siedzę, piszę post, piję ciepłą herbatę. Sens życia odnajduję w takich najprostszych i najzwyklejszych czynnościach.
I choć nie lubię ciemności, pogrążenie się w niej pozwoliło mi ujrzeć pewne sprawy w zupełnie nowym świetle.