W sobotę, razem z Mężem, odebraliśmy mamę od fryzjera i udaliśmy się na konsumpcję z okazji Dnia Kobiet. Tym razem było zdrowo, bo domowo, choć barowo. Nasza ulubiona wątróbka wieprzowa z cebulką i ziemniaki plus surówka i kompot przypadły rodzicielce do gustu. I jak do dzisiaj nie miała po nich żadnych skutków ubocznych.
Potem odprowadziliśmy mamę na autobus, a sami (na piechotę) poszliśmy poszukać jakiegoś kwiecia, którym Dyrektor Wykonawczy jeszcze tamtego popołudnia obdarował rodzicielkę. Święta dwa, bo i Dzień Teściowej i Dzień Kobiet. Były też podwójnie słodkie całusy jako dodatek do życzeń.
W sumie w sobotę przeszliśmy ponad 15 km. W niedzielę prawie 13 km. Mnie nic nie było, bo jestem przyzwyczajona do chodzenia. Codziennie przemierzam kilka kilometrów, ale Mąż to insza inszość, gdyż jego trasa w dni powszednie ogranicza się do dojścia na przystanek i z powrotem.
22 nadprogramowe kilogramy, które dźwiga od lat jego kręgosłup plus organizm nieprzyzwyczajony do maszerowania zaowocowały dzisiejszą wizytą u doktora Tomasza, receptą na mocne leki i maść, a także dziesięciodniowym zwolnieniem z pracy z adnotacją, że pacjent ma leżeć.
Mam więc teraz "pod opieką" dwa domy, czyli podwójne dźwiganie siatek i jeszcze więcej chodzenia. Czeka mnie również samotna wycieczka do sklepu po odbiór zamówionego blendera oraz przytachanie wielkiego worka ziemi z kwiaciarni.