Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 18 marca 2017

2302. Jako tako

Absolutnym hitem mijającej już (przynajmniej taką mam nadzieję) zimy były zakupione po zdanym egzaminie z PJM różowe kapcie z czułkami (bez nich moje stopy nie dałyby rady) oraz golfy, z którymi przeprosiłam się po kilku latach ich całkowitego nienoszenia. Szyja jest bowiem moim kolejnym newralgicznym miejscem, które lubi ciepło i opatulenie.

Jak już wspomniałam w poprzednim poście, w czwartek miałam rozmowę o pracę. W przeddzień przejrzałam zawartość szafy, by zorientować się co założę następnego dnia, żeby jako tako się zaprezentować. "Jako tako", jak się za chwilę okaże, będzie tu sformułowaniem kluczem.

Gdyby nie ciucholandy, chińskie supermarkety, czy stoiska na bazarze, nie wiem gdzie mogłabym kupować ubranie w rozsądnej cenie.

Wracając do meritum - wszystko byłoby ładnie i pięknie, gdyby nie fakt, iż obwód w talii wciąż rośnie, a spódnica z grudnia odmówiła współpracy w czwartkowy poranek. Na wdechu udało mi się ją zdjąć. Cudem!

W pośpiechu (bo czas mi się dramatycznie kurczył) potrzebowałam wymyślić plan B. Jest sukienka! Co prawda z krótkim rękawem, ale założę żakiet i powinno być dobrze. Powinno, ale niestety... Sterczący brzuch zepsuł efekt i skrócił długość, która nijak nie pasowała nie tylko na rozmowę o pracę, ale która w ogóle nie nadaje się teraz do wyjścia na ulicę.

Nie mając już wyboru (choć przez chwilę przez głowę przemknęła mi myśl o dżinsach), znowu na wdechu, wcisnęłam się we wspomnianą wyżej jedyną jako tako nadającą się spódnicę, ratując zepsuty suwak dwiema agrafkami.

Jeśli ktoś uważa, że to koniec problemów, jest w błędzie. Bluzka, którą sobie zaplanowałam, nie zasłaniała tych nieszczęsnych agrafek. Żakiet wyglądał beznadziejnie w połączeniu z inną bluzką. Naprędce (czas naglił) założyłam malinowy T-shirt i granatowy luźny sweter, a zbyt duży dekolt zamaskowałam beżowo-granatowym kominem.

Czułam się właśnie jako tako, a tak naprawdę strasznie źle. Wnioski, które wyciągnęłam, były smutne - że nie mam ani porządnej spódnicy, ani porządnej bluzki, ani porządnego żakietu, ani porządnych spodni, które byłyby bazą do stworzenia zestawu na rozmowę o pracę.

Co gorsze - oczywiście, że mogę sobie taki zestaw zakupić, ale w związku z tym, iż obwód w pasie jest coraz większy, nie mam żadnej gwarancji, że uda mi się choć raz założyć to, co w chwili przymierzania będzie miało właściwy rozmiar, bo za kilkanaście tygodni może on ulec zmianie.

Jakby tego było mało, w piątek, kiedy chciałam rozsunąć suwak kurtki zobaczyłam, że wkręcił się w niego szal. Zrobił to na tyle skutecznie, iż jedyną opcją pozbycia się odzienia wierzchniego było zrobienie dziury w różowym materiale.


Podobnie jak felerna spódnica, szal również znalazł się w koszu. I tu znowu wracam do punktu wyjścia - gdyby nie fakt, iż obie rzeczy pochodzą z ciucholandu i nie kosztowały wiele, przy takich sytuacjach jak opisane powyżej, straciłabym nie tylko sporo nerwów, lecz także i pieniędzy.