Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

wtorek, 21 marca 2017

2304. Trudna radość

Na przełomie roku dopadł mnie straszliwy dół związany z brakiem zatrudnienia i niemożnością jego znalezienia. Za stara, by dostać pracę; za młoda, by przejść na emeryturę - tak to wyglądało z boku. I żeby była jasność - ja sama wcale nie postrzegam siebie w takich kategoriach, ale realia zdawały się świadczyć przeciwko mnie.

Nie zliczę ile CV wysłałam. Nie pamiętam nawet gdzie, ale wiem, że przewinęło się mnóstwo sieciówek (kosmetycznych, księgarskich, odzieżowych czy obuwniczych). Była Poczta Polska, firmy kurierskie, przychodnie i cała masa innych - większych lub mniejszych miejsc, w  których szukali pracowników. Odpuściłam jedynie supermarkety, gdyż tam fizycznie nie dałabym rady ze swoim kręgosłupem.

Wszystko wpadało jak do studni bez dna. Zero odpowiedzi, zero telefonu, zero spotkania. W takich chwilach naprawdę można się załamać. Do tego jeszcze bardzo złe wspomnienia z poprzedniej pracy, o którą starałam się ponad rok. Teraz się nie dziwię, że psychicznie czułam się tak, jak się czułam.

Przemyślałam wiele, poukładałam w sobie i wyszłam z dołu na powierzchnię. Pozbyłam się nękających mnie uporczywych myśli, że praca stanowi o mojej wartości (bo nie stanowi, choć byli tacy, którzy mi to wmawiali) i bez niej nie jestem nic warta (bo to nieprawda). Odpuściłam sobie i wrzuciłam na luz. Odzyskałam utracony spokój i umiejętność cieszenia się tym, co mam. Nie oznaczało to bynajmniej, że nie przeglądałam ofert (bo przeglądałam).

Dzisiaj poszłam skserować swoje dokumenty poświadczające wykształcenie oraz świadectwa pracy z poprzednich miejsc. Zawiozłam je do pani rekruterki, która przekaże wszystko do kadr celem sporządzenia umowy. Jeśli nic się po drodze nie wydarzy (dopóki nie mam w ręce podpisanego papierka, nie mam też gwarancji, więc jestem ostrożna), od kwietnia nie będę już bezrobotna.

Jakoś trudno mi w to uwierzyć - tym bardziej, że ogłoszenie znalazła w gazecie moja mama. Nie było go w sieci, lecz ukazało się ono jedynie w formie drukowanej. Żeby było weselej, rodzicielka zadzwoniła pod podany numer telefonu i spytała o wymagania (na szczęście w swoim, a nie moim imieniu). Dopiero potem dała mi do ręki wyciętą ofertę.

Machina poszła w ruch. Zadzwoniłam (w ubiegły wtorek), wypytałam o szczegóły i zostałam poproszona o wysłanie mailem CV. Niby prosta rzecz, ale nie w tym przypadku, bo wciąż dostawałam komunikat o niedostarczeniu wiadomości. Wykonałam więc jeszcze jeden telefon, poinformowałam o problemie, a miła pani zaproponowała spotkanie w czwartek. W międzyczasie dostałam od niej mail, że w końcu moje wiadomości do niej dotarły.

Rozmowa o pracę trwała ponad pół godziny, choć miałam wrażenie, że było to zaledwie pięć minut. Zero stresu (no może poza tym związanym ze spódnicą spiętą agrafkami), fajna, sympatyczna atmosfera i konkretna rekruterka, która spytała mnie o największe zawodowe wyzwanie, cechy idealnego szefa, o to, co jest dla mnie najważniejsze w pracy, ale też o zainteresowania w czasie wolnym.

Na koniec stwierdziła, że podjęła już decyzję na tak i teraz wszystko w moich rękach. Kiedy, z powodu ogromnego szoku (no bo jak to tak szybko - tylko jedna rozmowa i już?) oraz nieukrywanej ciekawości zadałam pytanie co ją przekonało, usłyszałam: "bardzo dobrze mi się z panią rozmawia, a poza tym wydaje się być pani ciepłą osobą, a takich ludzi szukam do swojego zespołu".

Po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się, że na płaszczyźnie zawodowej ktoś zauważył i docenił to jaka jestem, a nie ile mam lat, jakie mam doświadczenie, wykształcenie, umiejętności, doświadczenie i staż. I mało tego - te właśnie cechy zadecydowały o chęci podpisania ze mną umowy o pracę na etat - najpierw na okres próbny trzech miesięcy.

Gdyby nie fakt, iż to mama jest poniekąd główną sprawczynią całego zawirowania, nie powiedziałabym jej nic, dopóki nie miałabym w ręce papieru - podobnie jak postąpiłam w przypadku poprzedniej pracy. Uniknęłabym dzięki temu jej telefonów (po kilka razy dziennie) pełnych powtarzanych jak zdarta  płyta "dobrych" rad w stylu: "tylko nie przyznawaj się, że masz orzeczenie o niepełnosprawności" albo "musisz zrezygnować z kursu PJM jak pójdziesz do pracy".

Jestem zwolenniczką prawdy, konkretu, jasnego i klarownego przekazu, więc sporo nerwów kosztowało mnie torpedowanie pomysłów rodzicielki. Słucham siebie, swojego sumienia i nie zamierzam ani kłamać, ani z czegokolwiek rezygnować, bo jak się chce, można znaleźć wyjście z każdej sytuacji - wystarczy o tym porozmawiać i zaproponować rozwiązanie.

Poczytałam w sieci na temat tego co daje umiarkowany stopień - nie tylko mnie, ale i potencjalnemu pracodawcy, a potem zadzwoniłam do PFRON-u i u kompetentnego źródła upewniłam się, że na podlinkowanej stronie są właściwe informacje. A kiedy wczoraj odezwała się rekruterka z prośbą o dostarczenie jej kserokopii potrzebnych dokumentów, poinformowałam ją o fakcie posiadania orzeczenia. Ucieszyła się - ze względu na dofinansowanie, jakie zakład pracy otrzyma za mnie z PFRON-u.

Kocham swoją mamę i jestem jej wdzięczna za pomoc, bo gdyby nie ona, nie miałabym szansy zobaczyć tamtej oferty. Wiem, że chce dla mnie jak najlepiej. Zdaję sobie sprawę, że się o mnie martwi. Doceniam to, co dla mnie robi. Czasem tylko męczą mnie jej próby nakłaniania mnie do zatajania prawdy, bo odbieram je jako formę (pewnie nieświadomej), ale jednak manipulacji, a na takie działanie absolutnie się nie godzę, gdyż jest ono niezgodne z tym, w co wierzę.

Trudna ta radość...