Ani gorąca woda z cytryną, imbirem i miodem; ani zawartość rozpuszczalnych saszetek; ani tabletki do ssania - nic mi nie pomogło, a czuję się coraz gorzej.
Głowa boli (i to nie migrena), zatoki mam przytkane, kataru brak (byłoby lżej), a zamiast niego do gardła spływa mi coś, co nie pozwala swobodnie przełykać, no i ten podduszający kaszel wydobywający się gdzieś z piersi. Do tego jeszcze pocę się i męczę, a sił brakuje.
Mając w perspektywie rozpoczęcie pracy, trochę bez sensu byłoby być chorą na wejściu. Złożyłam więc broń, skuliłam uszy, podwinęłam ogon, wsiadłam w autobus i pojechałam do doktora Tomasza, który dokładnie mnie osłuchał (wszędzie czysto - uff) i wypisał chyba najdłuższą receptę odkąd do niego chodzę.
W aptece od razu spytałam o cenę, bo nie wiedziałam czy mam przy sobie tyle pieniędzy - jako że każdy lek niestety na 100 %. Na szczęście wystarczyło mi na wykupienie wszystkich medykamentów, ale za własną głupotę chodzenia bez czapki trzeba było słono zapłacić.
Dobrze, że zdecydowałam się jednak na konsultację z lekarzem, bo jak widać po ilości specyfików sprawa poważna, a mój ulubiony doktorek nie obdarowuje bez potrzeby receptami.
Teraz tylko pozostaje mi przestrzeganie rozpiski, czyli co, w jakiej ilości i kiedy łykać, żeby choroba odpuściła i poszła sobie precz.