Ileż to się trzeba nachodzić, naszukać i namierzyć, żeby znaleźć coś, co pasuje rozmiarem, fasonem, kolorem i materiałem. Dobrze, że przynajmniej o cenę nie muszę się martwić.
Wczoraj z mamą, a dzisiaj sama odwiedziłam kilka ciucholandów. Na szczęście łowy okazały się owocne, gdyż stałam się ukontentowaną posiadaczką dwóch par spodni (po 7 i 10 złotych), jednej spódnicy (za 5 złotych) oraz kilku bawełnianych golfów, bluz i T-shirtów oraz rozpinanych bluzek (od 5 do 10 złotych).
Jakby tego było mało, poszłam też po staniki - i na tym polu odniosłam sukces, nie wychodząc ze sklepu z pustymi rękami. Jeszcze tylko w weekend zajrzę z Mężem do ulubionego lumpeksu i koniec zakupów odzieżowych na jakiś czas.
Szczerze podziwiam kobiety, które lubią buszowanie pomiędzy wieszakami i potrafią spędzać długie godziny w butikach. Ja mam serdecznie dość i gdyby się dało, najchętniej kupowałabym ubrania w sieci z dostawą do paczkomatu. Ale cóż - to nie książki i nie kolczyki - potrzebuję dotknąć i przymierzyć, więc nie ryzykuję.
Na naszym parapecie wiosna w pełni - czego (niestety) nie można powiedzieć o tym, co za oknem, bo pada, wieje i jest strasznie zimno. Zdjęcie zrobiłam jak słońce nie było towarem reglamentowanym.
Za to na biedronkowej półce przy kasie znowu królują czekoladowe choinki i bombki - już drugi raz ich przyłapałam na sprzedaży bożonarodzeniowych produktów przed Wielkanocą.
Choroba powoli ustępuje - przestała mnie boleć głowa, lżej mi się oddycha i łatwiej przełyka, a kaszel tak bardzo nie poddusza. Wygląda na to, że leki zaczęły działać.