Pogoda wariuje - ubiegła sobota z przenikliwie lodowatym wiatrem, a wczoraj gdyby właśnie nie wiatr, panowałby istny upał. Zielona trawa, pękające pąki na krzewach i drzewach, kwitnące forsycje - wygląda na to, że mamy wreszcie prawdziwą wiosnę.
Wiele godzin w ciągu ostatnich dni spędziłam na zakupach - w ciucholandach oraz sklepach obuwniczych. Mama chętnie mi towarzyszyła, więc było raźniej. W sumie od poniedziałku do piątku nie widziałyśmy się tylko we wtorek, bo albo ja do niej jechałam albo spotykałyśmy się gdzieś w mieście.
Jako że pojawiły się nowe informacje w kwestii mojej przyszłej (i nadal potencjalnej - dopóki nie mam podpisanej umowy, jestem ostrożna) pracy dotyczące obowiązującego stroju służbowego, potrzebowałam zaopatrzyć się w granatowe buty z zakrytymi palcami i piętą, gdyż taki właśnie kolor będzie tam najbardziej pożądany.
Wybrałam oczywiście baleriny (te po lewej przetestowałam dzisiaj - zdały egzamin celująco), bo nie wyobrażam sobie spędzania siedmiu godzin dziennie w jakimś niewygodnym obuwiu. W szafie mam co prawda pięć innych par, ale (niestety) wśród nich znajdują się jedynie beżowe, pomarańczowe, zielone, czerwone i fuksjowe, więc żadne nie spełniają wymogów narzuconych przez dress code.
Wciąż poszukuję jeszcze jednej pary spodni (granatowych, ciemnoszarych lub grafitowych) oraz kilku bawełnianych bluzeczek w podobnych odcieniach. Na szczęście na ich namierzenie jest cały przyszły tydzień.
Znalazłam też czas na rekolekcje wielkopostne, odebranie z księgarni zamówionych książek, odwiedziny dawno niewidzianej znajomej, przeczytanie prawie połowy wypożyczonego z biblioteki "Milczenia", pierwsze zajęcia na kursie PJM, ogarnięcie rosnącej góry prania, umycie okien i zrobienie zakupów jedzeniowych dla nas i dla rodziców.
Dzieje się więc sporo - i bardzo dobrze.