Co robimy? Ano uprawiamy siatkarstwo oraz sporty wodne, czyli (dla mniej wtajemniczonych) robimy zakupy (sobotnio-niedzielne) i pranie (w piątek i sobotę po jednym, a w niedzielę aż trzy).
Nasz trzyosobowy dream team (w składzie niezmienionym od miesięcy) w sobotę odwiedził ogromny ciucholand, wynosząc z niego (legalnie i z paragonem) dżinsową spódnicę i taką samą kamizelkę oraz cztery poduszki na krzesła i ręcznik (łupy rodzicielki), kurtkę przeciwdeszczową, rozpinany sweter-płaszcz, bawełnianą bluzkę i spódnicę dżinsową (moje zdobycze) oraz pasek do spodni (nabytek Męża).
Czekając na autobus, spontanicznie wpadliśmy na pomysł, by zaprosić mamę do nas na kawę. O dziwo - propozycja została przyjęta. Dyrektor Wykonawczy zaniósł kawę na stół, a rodzicielka natychmiast całą zawartość kubka wylała na ścianę, co zaowocowało dość oryginalnym i obszernym wzorem, którego - mimo usilnych prób i rożnorakich sposobów - pozbyć nijak się nie da.
W niedzielny poranek wypadła mi z ręki puszka z przyborami do szycia. Szpulki z nićmi rozsypały się po dywanie, a części udało się nawet wylądować pod sofą. Natomiast puszka zmieniła swój kształt. Później Głos Rozsądku zwrócił uwagę na moje kapcie, które rozkleiły się na tyle głęboko, że trzeba było je wyrzucić. Niedługo potem Mąż stanął mi niechcący na stopę, której ponoć nie zauważył.
Przed wyjściem do kolejnego lumpeksu, Dyrektor Wykonawczy dostał czyste (czyli świeżo uprane) ubranie oraz czapkę z daszkiem. W ciucholandzie zakupiłam kilka bluzek potrzebnych mi do pracy oraz wiosenno-letnią optymistyczną kolorystycznie torebkę, do której zmieści mi się kubek termiczny.
W drodze powrotnej do domu, Głos Rozsądku został od góry do dołu optakany najprawdopodobniej przez jakiegoś siedzącego na gzymsie gołębia. Chwilę potem (liczę, że na skutek stresu) chciał przejść przez ulicę na czerwonym świetle, bo myślał, że jest zielone. Czapka, kurtka i spodnie wylądowały w pralce i skutecznie pokrzyżowały nam plany wyjścia na spacer. Ciekawe czy Druga Połówka nadal będzie podtrzymywać wersję, że w zupełności wystarczają mu dwie pary dżinsów...
Chcąc nie chcąc do kościoła Mąż musiał iść w starych (bo jeszcze nieupranych) spodniach, cienkiej przeciwdeszczowej kurtce i letniej czapce. Jeszcze dobrze nie wyszłam z kawalerki, a prawie udało mu się przytrzasnąć mi nogę w drzwiach od mieszkania. Za blokiem tak niefortunnie stanął, że prawie spadł z krawężnika, którego znowu ponoć nie widział (a przecież kilkanaście tygodni temu byliśmy na kontrolnej wizycie u okulisty, która nie wykazała żadnych zmian jeśli chodzi o nasz wzrok).
Strach się bać co przyniosą kolejne minuty i godziny. A wszystko zaczęło się od tego, że Dyrektor Wykonawczy w sobotni poranek zorientował się, iż wychodząc w piątek z pracy zapomniał z niej zabrać swoją czapkę. Potem nastąpił opisany powyżej efekt domina, którego skutki rykoszetem odbiły się na mamie i na mnie.