Poniedziałkowy obiad u rodziców był pyszny i odbywał się w asyście ulubionego artysty mamy (Filipp Kirkorow), który akurat miał jubileuszowy koncert w rosyjskiej telewizji. Co prawda to nie moja stylistyka, ale rodzicielka bawiła się przednio, podrygując na fotelu w rytm śpiewanych przez wspomnianego pana piosenek.
Wróciliśmy do domu na piechotę razem z dwoma kurtkami rodzicielki (po drodze zdążyłam jeszcze zrobić kilka fotek), wstawiłam pranie, wypiliśmy kawę ze spienionym mlekiem, a potem po kieliszku słodkich trunków, a na koniec obejrzeliśmy z Mężem film ("Anioł nad morzem") oraz koncert U2 Live in Paris, po czym padliśmy jak kawki, bo gdy szliśmy spać było już przed północą.
We wtorek uprawialiśmy po raz kolejny siatkarstwo, ale poza artykułami spożywczymi, udało mi się też nabyć kryjące grafitowe i granatowe rajstopy oraz długą aż do ziemi zwiewną granatową spódnicę na lato. Zaopatrzyłam się również w kilka będących na wykończeniu kosmetyków oraz absolutną nowość w jakże genialnym (a przecież tak prostym) opakowaniu, czyli zakręcane maseczki wielokrotnego użytku.
Była też konsumpcja zamówionej w ramach obiadu pizzy, na deser (z okazji rocznicy) pozwoliliśmy sobie na lody, a potem znowu po kieliszku tego, co nam najbardziej z alkoholi smakuje.
Dzisiaj byliśmy na cmentarzu na grobie dziadków, a w drodze powrotnej poszliśmy na pierwszy tej wiosny spacer, podczas którego posiedzieliśmy przez chwilę na ławce, wystawiając twarze, by musnęły je promienie kapryśnego słońca.
Wreszcie wyszliśmy już na prostą z praniem (osiem razy w ciągu sześciu dni), lecz nic dziwnego skoro oprócz tych normalnych, były jeszcze cztery nadprogramowe (dwa lumpeksowe, jedno mężowskie optakane i jedno z kurtkami rodzicielki).
Dyrektor Wykonawczy poza wczorajszym potknięciem się na deptaku na osłonie od kabla wysokiego napięcia i (na szczęście nieudanej) próbie upadku, póki co, nie zanotował na swoim koncie żadnych innych dziwnych przypadków.
Przed nami jeszcze degustacja biedronkowych drinków. Pomarańczowy Kamikaze poszedł na pierwszy ogień, ale jego niebieski kolor skutecznie zniechęcił mnie do ponownego zakupu. W kolejce pozostał żurawinowy Cosmopolitan (szału nie ma) oraz cytrynowa Margherita (według mnie najlepsza z całej trójki).
Jutro oboje idziemy do pracy (już się nie mogę doczekać), a że tym razem, po podliczeniu kosztów pojedynczych przejazdów (około 50 zł drożej), zdecydowałam się dołączyć do Męża i zakupić trzymiesięczny bilet autobusowy, odpadnie mi problem z kasowaniem.