Pierwsza (od kilku tygodni) sobota, której nie spędziłam na zajęciach z PJM. We wtorek czeka mnie egzamin, a po zderzeniu się z tramwajem, czyli środowym miganiu z głuchymi, chyba cała nasza grupa jest przerażona tym, co się będzie działo za trzy dni. Nic to - tak łatwo się nie poddam i zrobię, co w mojej mocy, by dostać jak najlepszą ocenę - a nie ukrywam, że marzy mi się piątka.
A takie słodkie pokusy stoją zawsze na stole podczas zajęć. Na ich "wdzięki" pozostaję obojętna i niewzruszona - jako że od marca odzwyczaiłam się od białego cukru i nawet dwa kawałki ulubionego sernika wiedeńskiego zdegustowanego podczas Wielkanocy, nie za bardzo mi "wchodziły".
Zamiast siedzieć na kursie, razem z Mężem udaliśmy się do rodziców, by osobiście (bo wczoraj z racji drugiej zmiany w pracy zrobiliśmy to telefonicznie) wyściskać mamę i złożyć jej życzenia z okazji Dnia Matki.
Wreszcie mogliśmy wcielić w życie nasz plan prezentowy, czyli zakup telefonu stacjonarnego z wyświetlaczem oraz możliwością identyfikacji numeru, na którego aktywację operator ma ponoć 24 godziny. Do torby dorzuciliśmy jeszcze coś na słodko oraz pomysł (i wykonanie) Dyrektora Wykonawczego, czyli CD z piosenkami ulubionego piosenkarza rodzicielki. Trzeba było widzieć jej radość na ten widok - zupełnie jak u małego dziecka...
Były już pierwsze kupione dla samej siebie konwalie, był też pierwszy bukiet bzu podarowany przez Głos Rozsądku.
Jednej nocy doświadczyłam ogromnego ból gardła, jakiego już dawno nie miałam, a który ustąpił po wyssaniu i wypiciu kilkunastu tabletek do tego celu przeznaczonych.
We troje (czyli dream team w składzie niezmienionym) uczestniczyliśmy we Mszy, którą kilkanaście tygodniu temu zamówiłam w intencji nieżyjących dziadków i wujka.
Poza tym praca, praca i jeszcze raz praca, w której codziennie uczę się czegoś nowego, co jest mi potrzebne na co dzień, ale także poznaję charaktery współpracowników, co w wielu wypadkach bywa przekleństwem, gdyż czasem naprawdę jest lepiej mniej wiedzieć, mniej widzieć i mniej słyszeć.