Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 1 lipca 2017

2338. O faktach

Najgorsze (i zarazem najdłuższe) było czekanie na izbie przyjęć, bo miałam być na czczo, a z głodu nie dawałam już rady. Formularze, podpisy, wywiad, pomiar ciśnienia, zakładanie imiennej teczki, identyfikator na rękę - to robota rejestratorki. Potem siedzenie pod gabinetem lekarskim w oczekiwaniu na przyjście pani doktor, która znowu przeprowadza swój wywiad i zleca badania. Później kolejne czekanie na pobranie krwi (aż pięć probówek mi utoczyli) oraz biocenoza.

Miła pani, dzierżąc w dłoni moją teczkę, zaprowadziła mnie i Męża z torbą na oddział. Tam znowu oczekiwanie na wywiad z pielęgniarką. Wreszcie, w sumie po ponad dwóch i pół godzinie od chwili pojawienia się w szpitalu (czyli około jedenastej), weszłam na swoją trzyosobową salę, gdzie ujrzałam taki oto widok z okna.


Przywitałam się z leżącymi tam paniami (44 i 48 lat), przedstawiłam, przebrałam i pożegnałam spieszącego się do pracy Dyrektora Wykonawczego. Poukładałam swoje rzeczy na półeczkach szafki, a w międzyczasie rozmawiałyśmy sobie we trzy.

Czysto, schludnie, wygodnie, a jeśli chodzi o kołdrę, trafiła mi się nówka sztuka.


Zrobiłam rekonesans w kącikach socjalnych (zaparzyłam sobie herbatę w kubku termicznym) oraz w obu łazienkach.



Odwiedziłam też położony na terenie szpitala sklepik, w którym zaopatrzyłam się w dużą butelkę niegazowanej wody mineralnej oraz dwa banany.

Jako że jadłospis wisiał na korkowej tablicy na korytarzu z niecierpliwością czekałam na obiad, a najbardziej na karczek. Niestety - okazało się, że panowie z cateringu mieli wypadek i część jedzenia nie nadawała się do spożycia. Trzeba było widzieć moją minę i ton głosu, kiedy z zawodem powiedziałam do pani salowej: "a ja tak liczyłam na ten karczek..."

Nic to, zjadłam z apetytem ryż z sosem i buraczkami, a kiedy już zabierałam się za jarzynową zupę, otworzyły się drzwi. Zobaczyłam z nich tę samą salową z porcją karczku dla mnie. "Pacjentka w jednej z sal nie chciała jeść, więc przyniosłam jej karczek dla pani" - usłyszałam. Jakie to było miłe...


Po obiedzie wyszłam przed budynek i zadzwoniłam do trzech koleżanek z pracy, a także do mamy i Męża. Na niebie widać było coraz czarniejsze chmury, więc wróciłam na salę, a zaraz potem grzmotnęło i lunęło.

Podwieczorek wjechał razem z kolacją. Współtowarzyszka niedoli podarowała mi swój jogurt, a ja schowałam go do lodówki, żeby zjeść go następnego dnia.


Na wieczornym dwuosobowym (lekarka i pielęgniarka) obchodzie dowiedziałam się, że rano mam oddać mocz do pojemnika.

Byłam tak zmęczona wrażeniami całej środy, że padłam jak kawka po dziesiątej i nawet walące pioruny, świetlne błyskawice oraz hałasujący o parapety deszcz o trzeciej w nocy mnie nie obudziły - w przeciwieństwie do większości pacjentek oraz personelu.

Czwartek przywitał mnie strzałem z pistoletu do pomiaru temperatury. Jeszcze przysnęłam na chwilę, ale pojawiła się kolejna pielęgniarka i prosiła o udanie się do toalety i napełnienie pojemnika słomkowym płynem, który posłusznie zaniosłam potem do dyżurki. Odwiedziła nas też salowa z mopem, pozostawiając po sobie woń kwiatów.

Poranny sześcioosobowy obchód (dwóch lekarzy oraz trzy pielęgniarki i stażysta) przyniósł informację o przeznaczonym mi badaniu USG, więc wciąż bez śniadania poszłam pod stosowne drzwi i czekałam na swoją kolej. Jedna głowica, druga głowica, kilka minut na leżance i wróciłam do sali, gdzie na stoliku stało już śniadanie.

Tak bardzo brakowało mi kawy, że udałam się po nią aż na izbę przyjęć (w naszym automacie grzebał jakiś pan), a kiedy szłam sobie niespiesznie z kubeczkiem w dłoni, ujrzałam koleżankę z sali stojącą na schodach naszego oddziału, która rozpaczliwie machała do mnie, bo szukał mnie sam lekarz koordynator i prosił do gabinetu zabiegowego.

Badanie na fotelu ginekologicznym było długie i bardzo dokładne. Dokładnie ten sam doktor przeprowadzał je cztery lata temu, więc wiedziałam, że jestem w dobrych rękach. Potem wreszcie mogłam zjeść śniadanie.


Szpitalne życie ma swój niezmienny rytm. Najwięcej ruchu jest rano, a potem następuje spokój i cisza. Wyszłam więc przed budynek, a tam przywitał mnie cudnie wiejący wietrzyk. Wzięłam ze sobą komórkę i słuchawki, a w nich oczywiście U2.

Potem dość długo siedziałam sobie na widocznym na kolażu krześle tuż obok bloku operacyjnego i z zamkniętymi oczami doświadczałam łez wzruszenia podczas brzmienia dźwięków swojej ulubionej od lat muzyki.


Po powrocie do sali, tuż po chwili, pani salowa przywiozła obiad, na który składała się zupa pomidorowa, ziemniaki, kurczak panierowany oraz surówka z marchwi i jabłka. Jakie to było dobre...


Nasz oddział nie miał już dla mnie tajemnic, więc postanowiłam zobaczyć jak wygląda odcinek patologii ciąży. Pierwsze na co natrafiłam to "odezwa" do narodu tam przebywającego.


Muszę przyznać, że u nas było o wiele lepiej i kulturalniej.


Poszłam po wodę do sklepiku i jeszcze trochę pospacerowałam, a po powrocie dostałam strzał pistoletem. Mina pielęgniarki bezcenna. I to jej pytanie: "była pani na dworze?" "A czemu pani pyta?" - odparłam. W milczeniu pokazała mi tylko cyferki - 37,6.

Potem odwiedził mnie wreszcie Dyrektor Wykonawczy i po małżeńskiej konsultacji udał się po pizzę do pobliskiego lokalu. Wraz z nią przyniósł mi kwiat malwy.


Jeszcze nigdy w życiu nie świętowaliśmy imienin Głosu Rozsądku siedząc na ławce przed szpitalem i jedząc pizzę na wypożyczonych od pani salowej talerzach. Potem wróciliśmy na salę, gdzie Mąż przeczekał burzę i deszcz. W międzyczasie przywieziono podwieczorek i kolację.


Wieczorny trzyosobowy obchód (lekarz i dwie pielęgniarki) Dyrektor Wykonawczy przeczekał na korytarzu, a potem pojechał autobusem do domu.

Spać poszłam dobrze po dwudziestej trzeciej, bo dostałyśmy przysłowiowej głupawki i nie mogłyśmy przestać się śmiać.

Piątkowy poranek to standard, czyli strzał z pistoletu około szóstej. Nie chciało mi się już spać, więc po rutynowym "obrządku" poszłam po kawę do obu automatów - najpierw na izbie przyjęć, a potem u nas na oddziale.


Na porannym sześcioosobowym obchodzie (dwoje lekarzy, trzy pielęgniarki i stażystka) od swojej pani ginekolog dowiedziałam się, że wychodzę do domu. Podobnie jak jedna z moich koleżanek z sali.

Zjadłam więc ostatnie śniadanie, a po nim wypełniłam stosowny druczek potrzebny do wypisania zwolnienia za pobyt w szpitalu.


Zadzwoniłam do Męża, żeby po mnie przyjechał, a sama poszłam do gabinetu zabiegowego, gdzie dowiedziałam się o konieczności zażywania przez kolejnych dziesięć dni Orgametrilu oraz o kontrolnym USG (wyznaczonym na 11. lipca) na szpitalnym sprzęcie.

Przebrałam się, spakowałam, uściskałam i wycałowałam pozostającą drugą koleżankę z sali i opuściłam najlepszy oddział ginekologiczny szpitala, na jakim kiedykolwiek przyszło mi leżeć i na który bez jakichkolwiek wątpliwości powrócę jeśli zajdzie taka potrzeba.