Moje wyjście ze szpitala oraz zaległe imieniny Męża świętowaliśmy w ubiegły weekend w niezmienionym trzyosobowym składzie podczas konsumpcji krewetek i kurczaka po wietnamsku. Na deser oczywiście lody.
Udało mi się też odebrać zamówioną wcześniej książkę.
A potem nastał nowy tydzień, w którym zarówno Dyrektor Wykonawczy, jak i ja mieliśmy pierwszą zmianę w pracy. Dzięki temu popołudnia i wieczory spędzaliśmy razem.
I tak w poniedziałek wybraliśmy się po zaopatrzenie dla Pepe, który zaczyna się pierzyć. Na razie wypadły mu dwa duże pióra, ale niebawem będzie gubić kolejne.
We wtorek zadzwoniłam do przychodni z pytaniem o wynik cytologii, a dzień później pojechałam go odebrać. Jest pięknie, bo jedyneczka jak się patrzy.
Przekazaliśmy właścicielce kawalerki comiesięczny haracz, odwiedziliśmy biedronkowe podwoje, zjedliśmy na kolację pizzę.
Byłam też u swojej fryzjerki, a wraz z Głosem Rozsądku zawitaliśmy do ciucholandu, a potem na sobotni obiad u rodziców. Okazją były imieniny mamy, więc przygotowaliśmy małe co nieco na słodko. Ale i tak największym przebojem okazał się ten uśmiechnięty gadżet.
Poza tym odbyłam kilka rozmów telefonicznych z bliskimi mi emocjonalnie kobietami oraz parę rozmów z szefowymi i swoimi koleżankami z pracy, ale o tych ostatnich napiszę osobno.