Siedzę sobie na sofie, z Mężem przy boku i szklaneczką likieru śmietankowego z lodem na stoliku. Jest przyjemnie i orzeźwiająco chłodno, a na dworze zaczyna się zmierzchanie, czyli jedna z moich ulubionych pór dnia i nocy.
Cudnie jest odpocząć od przegrzanego powietrza i własnego ciała. Ulgą jest też oderwanie się od spraw zawodowych, aczkolwiek zdarza mi się wciąż jeszcze "robić nadgodziny", jak moje mówienie o pracy po pracy nazywa Dyrektor Wykonawczy.
Jestem bowiem pracusiem, pracoholikiem i perfekcjonistką - nawet nie będę zaprzeczać i protestować. Wrzucam na luz, łapię dystans, staram się nie przejmować - z różnym jednakże skutkiem. Obowiązkowość, sumienność, uczciwość, dokładność i skrupulatność absolutnie mi nie pomagają i nie ułatwiają zadania.
Ale właśnie po to jest urlop, żeby odpocząć i przewietrzyć głowę, która przez siedem godzin dziennie pracuje na najwyższych obrotach, ale też po to, aby odciążyć psychikę, która każdego dnia jest obciążana sporą dawką pełnych emocji zdarzeń.
Skoro więc mamy długi weekend, zamiast stać w kuchni, jemy na mieście. Dzisiaj, tylko we dwoje, poszliśmy do baru. Dla mnie pieczeń wieprzowa, a dla Męża wymarzony przez niego schabowy w panierce - z ziemniakami, zestawem czterech surówek i kompotem. Potem oczywiście deser, czyli lody - pistacja oraz śmietanka.