Już dawno nie było tak deszczowego i brzydkiego września jak tegoroczny. Zimno, wieje, leje, a do tego kaloryfery wciąż nie grzeją. Gorzej niż w listopadzie. Ale słyszałam, że ponoć październik ma być słoneczny i ciepły - to tak na pocieszenie.
Pierwszy tydzień po urlopie minął jak z bicza strzelił. Współpracownice powitały mnie z czerwonymi nosami, katarem i przeziębieniem. Do wczoraj się jakoś trzymałam, ale w nocy nie mogłam spać. Teraz - mimo soboty - siedzę w domu i się kuruję, bo pogoda wcale nie zachęca do opuszczenia mieszkania.
Jako że zimno i będzie coraz zimniej wpadliśmy z Mężem na genialny pomysł całotygodniowych obiadów. Mijamy się ze zmianami, więc albo musielibyśmy jeść o jedenastej (stanowczo za wcześnie) albo po dwudziestej pierwszej (stanowczo za późno).
Tak więc Dyrektor Wykonawczy zamawia sobie drugie danie do pracy (bo może tam spokojnie zjeść), a ja jem tuż przed rozpoczęciem swojej (w przypadku drugiej zmiany) albo tuż po zakończeniu (w przypadku pierwszej).
Rozwiązanie z obiadami okazuje się być strzałem w dziesiątkę, bo posiłki są domowe, gorące i urozmaicone, gdyż codziennie możemy wybierać pomiędzy dwoma różnymi zestawami.
Mój wybór padł na schab pieczony w sosie własnym, filet z kurczaka ze szpinakiem w sosie ogórkowym, schabowego, kotlety ziemniaczane z sosem pieczarkowym oraz panierowanego dorsza. Do tego ryż lub ziemniaki oraz po dwie surówki i kompot.
Mąż zaś jadł wątróbkę z cebulką, gulasz i panierowaną mirunę. Dania zaledwie trzy, bo Głos Rozsądku, ze względu na niezdecydowanie swoich współpracowników, miał dwa dni opóźnienia w zamawianiu.
Za to dzisiaj królem kuchni został Dyrektor Wykonawczy. Za chwilę na talerzu zagości więc smażona na oleju kokosowym pierś kurczaka - bez panierki, ale z ziemniakami i surówką z czerwonej kapusty z jabłkami.