Z soboty na niedzielę spałam bite dziesięć godzin. Dziś w nocy tylko o jedną mniej. I tak naprawdę chyba jeszcze nie odespałam poprzedniego tygodnia, a od jutra znowu czeka mnie pobudka bladym świtem. Stanowczo i zdecydowanie wolę drugie zmiany, bo wtedy znacznie lepiej funkcjonuję.
Zepsuty zasilacz (wciąż na gwarancji) Mąż zawiózł wczoraj do sklepu, w którym kupił drugi - żebym nie była odcięta od świata do czasu naprawy poprzednika, czyli przez najbliższe dwa tygodnie. Ten nowy tak mi się spodobał, że wcale nie chcę go oddawać i chyba go sobie zostawimy - nawet jeśli wróci do nas z naprawy tamten popsuty.
Dobrze się złożyło, że dzisiaj miałam wolne za sobotę, bo mogłam na spokojnie zasiąść na fotelu dentystycznym z moim odłupanym zębem. Chociaż o siedzeniu mowy nie było - leżałam z głową odchyloną do tyłu i jakąś niebieską gumową płachtą w ustach umieszczoną na specjalnej metalowej konstrukcji. I tak przez godzinę. Pani doktor w tym czasie ratowała moją siódemkę.
Potem poszłam z mamą wybrać wiązanki na grób dziadków. My dwie, z dwoma parasolkami (od wczoraj nieustająco pada) oraz dwoma wielkimi reklamówkami z kwiatami na jedlinie plus wiatr i opór powietrza - ach cóż to było za wyzwanie...
Na obiad zjadłam pierogi z bobem i boczkiem, po czym wreszcie wróciłam do kawalerki, gdzie weszłam w fazę sokową - najpierw bananowo-pomarańczowy przygotowany przez Dyrektora Wykonawczego, a następnie marchwiowy jednodniowy.
W domu jest przyjemnie ciepło, w łazience suszą się uprane ręczniki i ściereczki, Pepe śpi w klatce przykrytej kocem, a przede mną jeszcze kilka samotnych godzin do czasu przyjścia Męża z pracy.
Wrócił upragniony spokój...