Pisać mi się nie chce. Nie że w ogóle, co to to nie, ale sił mi brak z powodu wciąż przeciekającej spłuczki zakręcanej zaworem po każdym skorzystaniu z toalety już od prawie tygodnia.
Mąż zrobił rozeznanie u kilku sąsiadów i okazało, że wszyscy ucierpieli z powodu naprawy rury w piwnicy. Zatkane krany, piecyki bez ciągu i takie tam. Jak obliczyliśmy, zaledwie w ciągu pięciu godzin od usunięcia awarii, wyciekły nam do sedesu dwa metry sześcienne wody, a normalnie zużywamy półtora metra na tydzień.
W poniedziałek postanowiliśmy dać jeszcze jedną szansę hydraulikom ze spółdzielni. Znowu przyszło ich dwóch (lecz tym razem inna para), zdjęli pokrywę ze spłuczki, nalali do środka płynu do mycia naczyń i stwierdzili, że będzie dobrze. "Fachowcy" - nie ma co...
Kląć mi się też nie chce, więc nie rzucę tu mięsem, aczkolwiek korci i nęci - nie powiem, oj nie powiem...
Dopóki coś działa, traktuje się to jako oczywistą oczywistość, ale wystarczy, że przestanie i jest problem.