Andrzejkowy poranek powitał mnie śniegiem, który z godziny na godzinę sypał na tyle skutecznie, że sparaliżował ruch kołowy w mieście. Autobusy miały godzinne opóźnienia, a droga z pracy, która normalnie zajmuje mi mniej niż dziesięć minut, trwała sześć razy dłużej. Dzięki korkom miałam możliwość podziwiania piękna natury w blasku świateł.
Mąż nakłonił jednego ze swoich kolegów, by pomógł mu przy kupnie odpowiednich części oraz naprawie spłuczki i od wczoraj (jak na razie) wreszcie możemy korzystać z toalety bez zakręcania zaworu w ścianie.
Dzisiaj odebrałam sobie dzień wolny za 11. listopada, więc mam przedłużony trzydniowy weekend. Pojechałam złożyć wszystkie dokumenty potrzebne na komisję lekarską w związku z przedłużeniem orzeczenia o niepełnosprawności, którą wyznaczono mi na 4. stycznia przyszłego roku.
Potem odebrałam zamówioną i długo wyczekiwaną płytę. Przesłuchałam ją tylko raz na starym, lecz wciąż sprawnym, sprzęcie. Zdania na jej temat jeszcze nie zdradzę - potrzebuję więcej czasu i powtórzeń.
A w drodze powrotnej do domu porobiłam trochę zdjęć prawdziwej zimie. Kupiłam też w aptece leki na poprawę perystaltyki jelit Dyrektora Wykonawczego i krople do oczu dla siebie.
Na ścianie w naszej mikroskopijnej kuchni powiesiłam kalendarz adwentowy. Pod jedyneczką znalazłam czekoladkę z ptaszkiem. Podaruję ją (podobnie jak resztę) Mężowi, gdyż od marca konsekwentnie trwam w swoim postanowieniu o niejedzeniu słodyczy.