Kiedy jakiś czas temu liczyliśmy na głos z Mężem ile dni roboczych zostało do naszego grudniowego urlopu, wydawało się nam, że to tak strasznie dużo, a tu proszę - w przypadku Dyrektora Wykonawczego są to zaledwie dwie dniówki, a u mnie jedynie siedem godzin, gdyż jutro mam wolne za wczorajszy dyżur.
Ubiegły tydzień obfitował w różne niespodzianki. O części pisałam w poprzednim poście, a innymi podzielę się tutaj.
Ostatnia buteleczka perfum zamówiona w ubiegłym roku niekoniecznie dobrze na mnie "leżała", za to bardzo przypadła do gustu mojej koleżance, więc następnego dnia zmieniła właścicielkę i skórę.
Mnie zaś dostał się inny zapach, od drugiej koleżanki, który niespecjalnie jej pasował, za to spodobał się mojemu powonieniu.
Była też zupa serowa przyniesiona w słoiku przez trzecią koleżankę - specjalnie dla mnie. I urodzinowy sernik od osoby od wspomnianych na samym początku perfum.
Był i zastrzyk przeciwbólowy w moje cztery litery zaordynowany przez panią doktor, a zrobiony przez koleżankę od drugich perfum.
No i prawdziwa choinka w doniczce przyniesiona przez Męża do domu. Cieszę się jak małe dziecko, że wreszcie nie będziemy mieć w pokoju plastiku, ale pachnące gałązki.
Mama dostarczyła mi do rąk własnych zamówione w sieci i świątecznie opakowane kolczyki, bransoletkę i brelok.
Dzisiaj skorzystaliśmy z "dobrodziejstwa" handlowej niedzieli i zakupiliśmy nowy czajnik, bo stary od dawna już przeciekał, a że idą święta, więc uznaliśmy, że nasza mini kuchnia także zasłużyła na prezent.
Mąż zamiast na firmową wigilię (która jest jedną wielką pijacką imprezą i z Wigilią nic wspólnego nie ma) wziął sobie dzień wolny i poszedł do spowiedzi oraz do kina na nową część Gwiezdnych Wojen. Wczoraj zahaczył też o dentystę.