Dzisiaj rano pozdejmowałam wszystkie ozdoby z naszej choinki, którą Mąż wyniósł na balkon. Będzie tam czekać na jego kolegę z pracy, który zabierze ją na swoją działkę i wkopie w ziemię. Ozdoby zanieśliśmy do rodziców i tam je zostawiliśmy.
Jako że w poniedziałek moje urodziny (z ostatnią już czwórką z przodu) mama zaprosiła nas do siebie na obiad (pyszne mielone z ziemniakami i buraczkami na ciepło), ciasto, kawę i szampana. Miło spędziliśmy czas, ale zawsze z westchnieniem ulgi opuszczam tamto mieszkanie i wracam z Dyrektorem Wykonawczym do kawalerki.
Jak zawsze dostałam od ojca pieniądze, a powiedziałam mu, że najlepszym prezentem jaki mógłby mi zrobić byłoby wyrażenie zgody na zbadanie przez lekarza i pobranie krwi. Wystarczy jego jedno słowo, ale nie - on woli się męczyć i dręczyć psychicznie mamę, która na co dzień jest świadkiem jego kaszlu, opuchniętych nóg, nieustannego podsypiania, braku sił na cokolwiek i ciągłego marznięcia.
Praktycznie w każdej chwili znajoma i życzliwa lekarka oraz pielęgniarka są w stanie przyjechać do ojca, żeby go zbadać i pobrać krew. Potrzebna jest jednak jego zgoda, a on jej nie wyraża. I żadne prośby, groźby, tłumaczenia, nalegania i perswazje nie przynoszą skutku. Najbardziej szkoda mi rodzicielki, która jest umęczona zarówno psychicznie, ale też i fizycznie, bo na przykład nie śpi w nocy tylko czuwa, żeby ojciec nie udusił się od kaszlu.
Ja też nieraz mam już dosyć wysłuchiwania głównie telefonicznego narzekania mamy połączonego z płaczem i bezsilnością. Ojciec odmawia jakiejkolwiek pomocy - nawet lekarstw nie chce zażywać, a co dopiero mówić o domowej wizycie lekarskiej. Na siłę nikt nic nie może zrobić, bo gdybym nawet przyjechała z panią doktor, ojciec byłby zdolny ją zbluzgać i wyrzucić z mieszkania, a na takie zachowanie (ze zrozumiałych względów) nikogo nie chcę narażać.