Staram się być uczciwym człowiekiem i żyć w zgodzie z własnym sumieniem, by móc wstawać co rano i bez obrzydzenia patrzeć sobie w oczy. Wiadomo - raz mi się uda, a kiedy indziej polegnę. Mam ustalony system wartości, którym się kieruję i kręgosłup moralny przywracający mnie do pionu.
Może właśnie dlatego wciąż zdumiewa mnie oszustwo, kłamstwa i krętactwa tych, wobec których jestem jak najbardziej w porządku. Tym razem chodzi o właścicielkę kawalerki, która kilka dni temu odwiedziła nas proponując podpisanie nowej umowy najmu mieszkania.
Bez daty, za to opiewająca na 300 zł (obecnie jest 600 zł). Udałam blondynkę i zapytałam czy to oznacza, że będziemy mniej płacić. Ależ nie - fikcyjna kwota jest tylko po to, by zgłosić umowę do urzędu skarbowego, a od 300 zł wszak płaci się mniej podatku niż od 600 zł. Mało tego - ów podatek mamy wziąć na siebie.
A jak się nie zgodzimy, to się pożegnamy.
Mieszkamy tu dokładnie cztery lata, czyli 48 miesięcy, które pomnożone przez 800 zł (wynajem plus czynsz) wynosi 38 400 zł, z czego 28 800 zł właścicielka zarobiła "na czysto" z wynajmu. Oczywiście bez opodatkowania, które wynosi 8,5 % za każdy miesiąc.
A teraz mamy podpisać umowę niezgodną z prawdą na fikcyjną kwotę i jeszcze płacić od tego podatek, który powinien pokrywać ten, który na tym zarabia. Ani ja, ani Mąż nie upadliśmy na głowę i nie zwariowaliśmy, żeby dać się wkręcić w takie oszustwo.
No to będziemy się żegnać.