Wciąż nie dowierzam, że tu jestem. Mam wrażenie, że to mi się tylko śni, ale nie - to prawda - od wczoraj mieszkamy gdzie indziej.
Ostatnie dni minęły jak z bicza strzelił. Mało snu, mnóstwo stresu i jeszcze więcej pracy przy pakowaniu, a potem rozpakowywaniu. Oboje specjalnie wzięliśmy urlopy na wczoraj i dzisiaj.
Teraz cudownie jest siedzieć z Mężem na nowej sofie, w nowym lokum, ze świadomością, że wszystkie nasze rzeczy są już w szafach, szafkach i pawlaczach. Książki stoją w szeregu na półkach. Podłoga jest odkurzona i wymopowana. Zakupy jedzeniowe znajdują się w dużej lodówce.
Wreszcie cisza, spokój i normalność - tak mało, a tak wiele zarazem.
Zmiana mieszkania wyszła nam na lepsze. Mamy o sześć metrów kwadratowych więcej, a płacimy o 130 złotych mniej, bez kaucji, bo z polecenia i po znajomości. Warunki i wyposażenie też nie do porównania.
Szukałam ofert w sieci. Oglądałam, dzwoniłam, nawet byliśmy już umówieni w jednym miejscu. Wysłałam też SMS-y do kilkudziesięciu znajomych osób. A namiar na właścicielkę tego lokum dała mi koleżanka z pracy, która stała się swatką i zarazem matką chrzestną.
Zadzwoniłam w poniedziałek, obejrzałam we wtorek, następnego dnia obejrzał je Dyrektor Wykonawczy, w niedzielę podpisaliśmy umowę, a wczoraj się wprowadziliśmy.