Jak to dobrze, że wczoraj, kiedy pojechaliśmy z Mężem zrobić rekonesans w kwestii materaca dla mamy (uwieńczony powodzeniem, czyli zakupem tegoż), nie było takiej zawieruchy jak dzisiaj, bo nie wiem jak dalibyśmy radę (a i tak musieliśmy wziąć taksówkę, żeby nowy nabytek dostarczyć na miejsce). Rodzicielka przespała pierwszą noc "na wysokościach" i jakoś nie narzekała.
Za to kilka godzin temu, kiedy wracałam od fryzjerki (farbowanie odrostów i obcięcie włosów na krótko), ledwo szłam z parasolką w dłoni - tak zawiewało ze wszystkich stron, że za cud mogę uznać dotarcie do domu z całymi drutami. Mama również pomiędzy kolejnym zakrapianiem oczu zaliczyła swoje pierwsze samodzielne wyjście do salonu.
A teraz siedzę sobie na sofie w kuchni i od czasu do czasu spoglądam przez okno na wieczorny zimowy krajobraz. Śniegu napadało tyle, że jego biel daje sporo światła - efekt, który odkąd sięgam pamięcią należy do moich ulubionych. Jest szansa (prognozy zapowiadają mróz), że biały puch poleży do jutra, a może i do niedzieli...