Tak nas zasypało, że Mąż przyjechał wczoraj z pracy spóźniony o jakieś pół godziny, bo autobusy nie dawały rady przebić się przez nieodśnieżone jezdnie. Potem brnął w białym puchu, a otwierając drzwi wejściowe do klatki jednocześnie odgarniał nimi śnieg.
Dzisiaj od dziewiątej rano aż do osiemnastej byliśmy "w trasie". Pojechaliśmy do rodziców z jednymi tobołami, wróciliśmy z innymi - zawieźliśmy uprane w naszej pralce ubrania, by wziąć znowu porcję brudnych.
Wyszliśmy z Dyrektorem Wykonawczym po zakupy, które powinny rodzicom wystarczyć do wtorkowego poranka, kiedy to Głos Rozsądku pojedzie i zrobi kolejne, bo ja niestety mam przez cały tydzień pierwszą zmianę i nijak nie dam rady.
Komisyjnie, bo we troje (mama, ja i Mąż) zeszliśmy też do piwnicy po ziemniaki. Nie obyło się bez przygód z kluczami, ale przynajmniej mieliśmy ubaw po pachy i ogarnęła nas zwyczajowa głupawka. Było i odkurzanie mieszkania, lecz najpierw Dyrektor Wykonawczy docinał kupione przeze mnie uniwersalne worki. Na koniec zjedliśmy obiad i poszliśmy na przystanek autobusowy.
Po drodze okazało się, że przemakają mi kozaki, więc wymyśliliśmy, że przecież są wyprzedaże i można by kupić jakieś zastępcze obuwie w dobrej cenie. Mąż pojechał z siatkami do kawalerki, a ja wysiadłam wcześniej i udałam się do miejsca, którego szczerze nie cierpię, czyli do galerii handlowej.
Niestety - pomimo zimowej pogody na sklepowych półkach królują już buty wiosenne i letnie. Tak więc moje poszukiwania spełzły na niczym. W akcie desperacji byliśmy też w drugiej galerii, lecz i stamtąd wyszliśmy z niczym.
W drodze powrotnej do domu zrobiliśmy jedzeniowe biedronkowe zakupy i praktycznie na nic nie mieliśmy już siły. Ale że organizm dość szybko się regeneruje, po wypiciu kawy i zjedzeniu śmietankowych lodów, doszliśmy do siebie i jest dobrze.
A ocieplane buty znalazłam w sklepie internetowym, w promocji, za 50 % ceny. Z dostawą kurierem na dowolny adres, płatnością za pobraniem i opcją zwrotu w sklepie stacjonarnym.