Podczas gdy ja byłam w trakcie jedzenia śniadania, moja najlepsza koleżanka z pracy w mieszkaniu rodziców pobierała krew ojcu. Razem z moczem zabrała ją potem prosto do laboratorium. Jestem jej niezmiernie wdzięczna za pomoc i dobre serce, bo niby jak schorowany i pozbawiony sił tata miałby się dostać do przychodni i z powrotem?
Po telefonicznej wymianie wrażeń z mamą i wyżej wymienioną koleżanką, ubrałam się, umalowałam i wyszłam z domu. Pojechałam najpierw do kościoła i ku swojemu ogromnemu zdziwieniu czekałam w kolejce do spowiedzi jakieś pół godziny, czyli naprawdę bardzo krótko jak na Wielki Tydzień.
Potem poszłam do salonu optycznego, gdzie miałyśmy się spotkać z rodzicielką. Kilkanaście par przymierzonych, jedna para kupiona, więc misja okulary uwieńczona powodzeniem. Mama tak dobrze poczuła się w przeciwsłonecznych patrzałkach, że nie chciała ich wcale zdjąć.
Na osiedlu weszłyśmy do kilku sklepów po zakupy spożywcze. Później wylądowałam u rodziców, gdzie zjadłam obiad. Zabrałam kilka rzeczy do uprania i wróciłam do kawalerki. Nastawiłam pralkę, a sama wzięłam się za mycie kuchennego okna. Poszło mi na tyle sprawnie, że machnęłam jeszcze wszystkie szyby w pokoju.
Po dobrze wykonanej pracy czas na relaks. Do zaparzonej kawy z mlekiem zjadłam kawałek przywiezionego od mamy sernika. Potem wzięłam prysznic. Obrałam kilka mandarynek, wypiłam sok marchwiowy i kubek gorącego rosołu ugotowanego w sobotę przez Dyrektora Wykonawczego. Na stole czeka też duży wiśniowy jogurt - to w ramach kolacji.
Mąż odkurzył i wymopował dziś całe mieszkanie łącznie z balkonem. Przed świętami planujemy jeszcze przymocować na tym ostatnim zadrukowaną w liście bluszcza specjalną siatkę maskującą (żeby z ulicy nie było nas widać) oraz zawiesić nową linkę do bielizny.