Rano poszłam do pracy, a Mąż niedługo po mnie wsiadł w autobus i pojechał na miejskie targowisko po płaty śledziowe, cytrynę i cebulę. Dzięki temu w lodówce stoi już kilka słoików, których zawartość obowiązkowo musi się przegryźć.
Kiedy wciąż byłam w pracy, Dyrektor Wykonawczy odebrał zamówioną pozycję (poleconą mi gorąco przez poniedziałkowego spowiednika) z księgarni i wrócił z nią do domu.
Głos Rozsądku zjawił się też w firmie tuż przed końcem mojej pracy i razem udaliśmy się na obiad.
Później była apteka, gdzie wykupiłam leki dla ojca i dwie (dawka miesięczna) tabletki dla siebie - niestety, ale po konsultacji z jeszcze jednym lekarzem okazało się, że muszę je brać przez pół roku, a potem powtórzyć densytometrię. Cena zwala z nóg - za obie zapłaciłam prawie 60 złotych, ale zawsze to taniej niż wizyty u ortopedy i chirurga jak się połamię.
Rano zrobiłam sobie badania krwi (TSH, FT3 i FT4). Wyniki wyszły dobre, a samo TSH wręcz idealne, bo 0,7 - tak niskiego już dawno nie miałam, więc się cieszę ogromnie.
Ponieważ od kilku dni chodzi za mną kajmak na święta, postanowiłam go zrobić - samodzielnie! Ale oczywiście idę na łatwiznę (jako że jestem kuchennym antytalenciem), bo kupiłam gotową masę do wafli. Nie zamierzam bowiem gotować puszkę mleka skondensowanego na wolnym ogniu przez dwie godziny, a potem jeszcze coś tam dodawać, mieszać i pilnować, żeby się nie przypaliło.
Zawiesiliśmy na balkonie siatkę maskującą oraz sznurki do bielizny - tym samym odhaczając kolejne punkty z listy "do zrobienia przed świętami".
A teraz - niespodziewanie - siedzę sama w kawalerce, bo Mąż po konsultacji ze mną, zdecydował się spełnić prośbę szefa, który specjalnie przyjechał po niego (a potem go odwiezie do domu), żeby wykonał zlecenie, które jutro musi wylecieć do Japonii.