I pomyśleć, że właśnie teraz leżałabym sobie w szpitalu czekając na zaplanowaną na jutro kolonoskopię w sedacji, na którą umówił mnie gastrolog, u którego byłam kilka miesięcy temu...
Zrezygnowałam z hospitalizacji z dwóch powodów - raz, że poobserwowałam siebie i doszłam do wniosku, iż moje problemy wynikają jedynie ze stresu (jak jestem w domu nic mnie nie boli, ale wystarczy, że w pracy jest cięższy dzień i odzywają się jelita), a dwa, że murów szpitalnych jak na zaledwie jeden kwartał roku w zupełności mi wystarczy.
W lutym ojciec zabrany przez pogotowie, w marcu operacja mamy i moje badania na onkologii, w kwietniu znowu tata. Cztery różne oddziały w sumie trzech różnych placówek. Ta dzisiejsza byłaby czwartą. Naprawdę można mieć dosyć.
Przypomniało mi się, że w tamten czwartek 5. kwietnia kiedy ojciec leżał nieprzytomny i sparaliżowany podłączony kabelkami pod specjalistyczne monitory, a mama pojechała do domu po jakieś rzeczy dla niego, do sali wszedł ksiądz z Komunią świętą.
Spojrzałam na niego i rozpoznałam w nim duchownego, który posługiwał w hospicjum. Przypomniałam mu o tym i zaczęliśmy rozmawiać. Spytał mnie czy może udzielić ojcu sakramentu namaszczenia chorych. Nie byłam pewna, czy tata by sobie tego życzył, bo ostatni raz w kościele był chyba na moim ślubie, a u spowiedzi nie był kilkanaście, jak nie -dzieścia lub -dzieści lat.
- Jest niewierzący? - spytał ksiądz.
- Nie, raczej obraził się na kościół - odparłam.
Koniec końców duchowny namaścił ojca olejkiem, wypowiedział formułkę, w której odpuścił mu wszystkie grzechy, a ja poczułam ogromną ulgę, choć w głębi duszy wciąż biję się trochę z myślami czy nie zrobiłam czegoś wbrew jego woli. Usprawiedliwiam się tylko tym, że chciałam dla niego jak najlepiej.