Ostatnie dni ukazały moją słabość. Otóż pozwoliłam zwykłej pralce wyprowadzić się z równowagi. Naiwnie łudziłam się, że kiedy sąsiadka dała nam swój egzemplarz, będzie tylko lepiej. A okazało się, że poprzedni model (mimo swoich wad - mniejszy bęben i uszkodzone zamykanie drzwiczek) przynajmniej nie brudził ubrań brązowym szlamem jak robi to obecne urządzenie.
Przeprowadziliśmy wywiad z właścicielką mieszkania, z którego dowiedzieliśmy się, że przez kilkanaście lat użytkowania pralki ustawiała maksymalną temperaturę na 40 stopni... Wujek Google podpowiedział nam, żeby zrobić puste pranie w 90 stopniach, co uczyniliśmy. Szlamu było tyle, że aż woda była w kolorze błota. Z wnętrza bębna zaczęło cuchnąć i to straszliwie. Do szuflady na proszek wsypaliśmy więc dwa opakowania sody oczyszczonej i ustawiliśmy pokrętło ponownie na 90 stopni. Smród zniknął, ale szlam - niestety - nie.
Wczoraj przyszła sąsiadka, by naocznie zobaczyć jak wyglądają ubrania po wyjęciu z pralki. Zakupiła nam jakiś niemiecki odkamieniacz, wlała go do pojemnika na proszek i zaleciła wstawić kolejne puste pranie na 90 stopni. Potem - na próbę - zrobiliśmy normalne pranie w 30 stopniach i - póki co - szlamu nie ma. Ale ja wciąż boję się cieszyć, gdyż wydarzenia ostatnich dni doprowadziły mnie na skraj cierpliwości.
Z rzeczy dobrych - byłam na wizycie u nowej pani endokrynolog, która przypadła mi do gustu jako kompetentny lekarz. Obejrzała wyniki, przeprowadziła wywiad, zrobiła USG tarczycy i uspokoiła, że nie mam powodów do obaw. Rozwiała też moje wątpliwości w kwestii zażywania tabletek przeciwko osteoporozie (i ich wpływie na poziom TSH), a nawet doradziła zażywanie suplementu wapnia, który od razu zakupiłam w aptece.