Kiedy w sobotę, idąc do kwiaciarni po pelargonie, przechodziliśmy koło poprzedniej kawalerki, oboje odruchowo spojrzeliśmy w okna. W końcu przez cztery lata tam mieszkaliśmy. Jednak - mimo wszystko - nie czułam się komfortowo tamtego popołudnia i z ulgą wracałam tutaj.
Kiedyś złapałam się na myśli, że w ogóle nie mam potrzeby podchodzenia do wizjera gdy tylko usłyszę jakiś hałas i kontrolowania co dzieje się na klatce. Przed pójściem spać nie sprawdzam czy aby na pewno drzwi są zamknięte, a słuchawka domofonu odwieszona do szafy (tu i tak istnieje opcja całkowitego wyciszenia dzwonka).
Wreszcie śpię bez opcji czuwania - głęboko, mocno i długo. Zasypiam praktycznie od razu i budzę się wypoczęta. Za oknem mamy prawie las i mnóstwo mieszkających wśród drzew ptaków, które co rano dają całkiem za darmo niezły koncert. Przed wejściem do klatki schodowej próżno szukać śladu osiedlowych żuli.
Jest cisza i spokój. Czasem, szczególnie wieczorami, gdzieś w tle pobrzmiewa odgłos pianina, na którym jakieś dziecko uczy się grać. Lodówka cicho szemrze, a zegary w łazience i kuchni na przemian tykają.
Poczucie bezpieczeństwa to dla mnie rzecz bezcenna. Tu je mam.