Od poniedziałku do soboty włącznie mam przedłużoną drugą zmianę w pracy - od piętnastej do dwudziestej drugiej. Jestem sama, co najbardziej lubię, bo mam wtedy święty spokój - liczę tylko na siebie, robię co do mnie należy i ponoszę za wszystko odpowiedzialność.
Śpię do ósmej rano tylko dzięki temu, że Mąż bladym świtem przenosi Pepe wraz z klatką do łazienki i przymyka drzwi. Ponieważ pod kuchennym stołem jest widno już o czwartej, skrzydlaty ancymon słysząc kolegów zza okna zaczyna swoje trele, a dla nas to stanowczo za wcześnie na pobudkę. Tak więc ptaszek przymusowo siedzi "w lochu" dopóty dopóki nie wstaniemy.
Razem z Dyrektorem Wykonawczym celebrujemy wspólne śniadanie i kawę, potem ogarniamy siebie i mieszkanie - kąpiel, pranie, sprzątanie, zakupy i takie tam przyziemne codzienne sprawy. Potem Głos Rozsądku wychodzi do pracy, a ja mam trzy godziny tylko dla siebie.
Po dwudziestej pierwszej Mąż przyjeżdża po mnie, żeby mi było raźniej w drodze na i z przystanku do domu. Myjemy się i idziemy spać.
Niby nic - ot, takie zwyczajne czynności, powtarzające się każdego dnia o tej samej porze, a dające poczucie bezpieczeństwa, porządkujące rzeczywistość i pozwalające osiągnąć wewnętrzny spokój...