Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

piątek, 18 maja 2018

2517. Miłość?

Nie wiem czy to za sprawą padającego trzeci dzień z rzędu deszczu, ale i z moich oczu polały się dzisiaj łzy. Bezmiar krzywdy, żalu, niedotrzymanych obietnic, braku zainteresowania i myślenia o przyszłości - wszystko to ze zdwojoną siłą znalazło ujście przez kanaliki łzowe.

Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Może nie dosłownie i bezpośrednio, ale jednak.

Dziesięć lat temu, kiedy jeszcze byliśmy za granicą, moi rodzice wykupili  swoje mieszkanie. Ojciec powiedział mi wtedy przez telefon, że chcą je na mnie przepisać, więc będę musiała przylecieć do Polski, by podpisać stosowne dokumenty.

W międzyczasie oświadczył mi się Dyrektor Wykonawczy i zdecydowaliśmy o powrocie do kraju. Wtedy sprawa przepisania mieszkania ucichła i umarła śmiercią naturalną. Na moje późniejsze pytania kierowane do rodziców o co chodzi, uzyskałam tylko jedną odpowiedź - że mieszkanie należy do nich, a ja dopiero po ich śmierci mogę dochodzić swoich do niego praw na drodze sądowej.

I tak jest do dzisiaj. Nic się nie zmieniło. Ojciec ma 77, a mama 75 lat. Kwestia mieszkania jest nieuregulowana i żadne z rodziców się do tego nie kwapi, bo oboje nie dopuszczają do siebie faktu, iż są śmiertelni, a mój los nic ich nie obchodzi.

Jeszcze w tym roku uświadomiłam mamie, że z powodu zaniechania przez nich dopełnienia formalności lokalowych, w którymś momencie zostawią mnie samą z poważnym problemem. Czy coś z tym zrobiła? Absolutnie nic.

Jestem jedynaczką, więc tym bardziej nie rozumiem, że można tak postępować; że można celowo nie chcieć zabezpieczyć przyszłości własnej córki; córki, która o nich dba; córki, która kosztem własnego życia im pomaga i znosi wszystkie pretensje.

Moje rozżalenie sięgnęło zenitu dzisiejszego ranka, a świadkiem tego był Mąż, któremu oznajmiłam, że albo do końca życia będziemy wynajmować mieszkania, albo wylądujemy w domu pomocy społecznej (o ile będzie nas na niego stać) albo skończymy jako bezdomni na ulicy.