Pojechałam dziś na cmentarz do Taty. Zapaliłam znicze, pomodliłam się, złożyłam życzenia - jakkolwiek irracjonalnie to brzmi.
Mąż w tym czasie odkurzał i mopował mieszkanie oraz sprzątał klatkę i zmienił piach naszemu kanarkowi.
Święta jeszcze nie nadeszły, a my zaczęliśmy już jeść praktycznie wszystko, co na najbliższe dni przygotowaliśmy.
Chyba po raz pierwszy w życiu chciałabym usnąć już dzisiaj i obudzić się dopiero 27. grudnia. Albo pójść do kogoś na gotowe i o nic się nie martwić.
Jestem zmęczona, wykończona i naprawdę bardzo źle się czuję - zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
Przeraża mnie załatwianie wszystkiego na dwa domy, jeżdżenie autobusami na drugi koniec miasta z siatkami pełnymi zakupów i rzeczami do prania.
Za kilkanaście dni sama skończę 50 lat i nie mam już ani tego zdrowia co kiedyś, ani siły, ani chęci.
Ten rok był chyba najgorszym w całym moim życiu - badania, diagnozy, choroby, operacje, szpitale, śmierć ojca, wypadek mamy - niech to życie w ciągłym stresie się wreszcie skończy!
Wynajęcie nowej kawalerki i przeprowadzka, notarialne przepisanie na mnie mieszkania rodziców, czy urlop nad morzem - nawet te z pozoru pozytywne wydarzenia kosztowały mnie mnóstwo nerwów.
Spokoju potrzebuję. Spokoju sobie życzę.