To była najgorsza Wigilia od nie pamiętam jakiego czasu.
Zaraz po ósmej rano (jak tylko wyszła pani doktor) zadzwoniła mama - że potrzebne jej będą kolejne zastrzyki Clexane. Tych, co używa, wystarczy jej do czwartku włącznie. Ale ona musi mieć już, natychmiast, bo jej zabraknie.
Podniosła mi ciśnienie na tyle, że miałam dość. Dzwoniła potem jeszcze ze dwa razy, żeby się przypomnieć. Nie zamierzałam jeździć w Wigilię do przychodni i apteki. Zadzwoniłam jedynie do tej ostatniej i zamówiłam zastrzyki na czwartek. Wtedy je wykupię na receptę, a potem Mąż zawiezie je rodzicielce.
Ale to wszystko wystarczyło, żebym się popłakała - z bezsilności, z wkurzenia, z żalu - że mama nawet w taki dzień nie potrafi odpuścić, żeby nie zwrócić na siebie uwagę.
Wigilia była, bo być musiała. Bo taka tradycja, bo tak wypadało. Bez modlitwy, bez czytania Pisma Świętego, bez kolęd. Za to w ciszy przerywanej jedynie łyżką uderzającą o brzeg talerza z zupą grzybową. Drętwo, sztucznie, sztywno. Odetchnęłam z ulgą dopiero kiedy wyszliśmy z tamtego mieszkania.
Potem, już u nas, popłynęły łzy. Dawno tak nie ryczałam. Mąż siedział obok, przytulał, całował i przynosił chusteczki. A ja miałam serdecznie dość wszystkiego, a szczególnie mamy i jej zachowań. Płynęły łzy, których powodem był brak jakiejkolwiek chęci do życia. Bo tak właśnie się czuję - nie widzę ani sensu, ani celu, ani ochoty, żeby żyć.
Dlatego właśnie nie złożyłam Wam żadnych życzeń tu, na blogu, bo nie chciałam się silić na cokolwiek byle tylko coś napisać.