Badałam i badam się regularnie. Przestrzegałam i przestrzegam zaleceń lekarskich. A mimo to bardzo szybko rosnący guz pojawił się pomiędzy jedną a drugą mammografią.
Nic nie dzieje się bez przyczyny. Żadna choroba nie pojawia się znikąd.
Poprzedni rok obfitował w skomasowaną ilość stresu, z którym ani moja psychika, ani moje ciało sobie nie poradziły:
- kolejna wiadomość od dzielnicowego, kolejne skargi sąsiadki do administracji,
- rezygnacja z wynajmu poprzedniego mieszkania,
- szukanie nowego lokum,
- przeprowadzka,
- przepychanki z właścicielką, żeby odzyskać kaucję,
- pierwszy pobyt Taty w szpitalu i diagnoza,
- operacja zaćmy na jednym oku u mamy,
- utrata przytomności u Taty i jego hospitalizacja na neurologii,
- wywalczona krzykiem notarialna darowizna mieszkania rodziców dla mnie,
- stopniowe pogarszanie się stanu zdrowia Taty,
- pierwszy od pięciu lat małżeński wyjazd nad morze,
- reanimacja Taty i jego śmierć na OIOK kilka godzin po naszym powrocie,
- pogrzeb i wszelkie formalności z tym związane,
- brak którejkolwiek z moich "koleżanek" z pracy na pogrzebie,
- coraz gorsza atmosfera w firmie - zero współczucia, empatii, czy zrozumienia,
- operacja zaćmy na drugim oku u mamy,
- opieka nad mamą i porządkowanie rzeczy po Tacie,
- pretensje "koleżanek" i szefowej o moją kolejną nieobecność,
- utrata przytomności u mamy, złamana ręka i olbrzymi krwiak na oku,
- kilka dni L-4 i pomoc mamie,
- pierwsze Boże Narodzenie bez Taty.
Zachorowałam i ta choroba - paradoksalnie - najprawdopodobniej uratowała mi życie. Dlaczego? Gorąco zachęcam do przeczytania podlinkowanego tekstu. Naprawdę warto.