Wczoraj byłam tak zajęta, że nawet nie odpaliłam laptopa, czego skutkiem był brak jakiejkolwiek notki na blogu.
Rano Mąż wyszedł raz, potem wrócił, znowu wyszedł i ponownie wrócił przynosząc ze sobą niespotykany bukiet anemonów - kwiatów sprowadzonych specjalnie z Belgii.
Dziesięć lat temu w bukiecie ślubnym też miałam swoje wymarzone czerwone anemony, ale tamte pochodziły z Holandii.
Pojechaliśmy do lekarza endokrynologa na kontrolną wizytę, a że było okrutnie zimno, a my w cienkich kurtkach, więc zamiast zaplanowanego odwiedzenia ogrodu botanicznego, był powrót do domu, żeby się przebrać.
Dyrektor Wykonawczy zaprosił mnie bowiem do restauracji na obiad. Nawiasem mówiąc zaprosił mnie tam trzynaście lat temu, na samym początku naszej znajomości, ale jak widać aż do wczoraj nigdy nie było nam tam po drodze.
Tak więc po owych trzynastu latach od zaproszenia, w końcu w pięknych wnętrzach delektowaliśmy się pysznych jedzeniem i deserem.
W kawalerce czekał na nas schłodzony w lodówce szampan (skusiłam się na odrobinę) i lody.