Dzisiaj poznałam swojego chemioterapeutę - kontaktowy, grzeczny, spokojny, cierpliwy człowiek, który wszystko (czego jeszcze nie wiedziałam) mi przystępnie objaśnił.
Spytał mnie czy chcę zacząć już jutro, czy w przyszłą środę. Co za pytanie - oczywiście, że jutro - przecież już od kilku tygodni czekam na tę chwilę.
Dostałam więc skierowanie na pobranie krwi (morfologia z rozmazem, bilirubina, kreatynina, ALAT i ASPAT) i od razu poszłam do punktu pobrań. Nie trzeba było wcale być na czczo.
W rejestracji, z karteczką otrzymaną od doktora, ustaliłam sobie jutrzejszy termin chemii oraz kolejny (za trzy tygodnie) - na siódmego czerwca. Bardzo zależało mi na piątkach, żeby Mąż mógł ze mną pobyć w weekend.
Doktor wypisał mi furmankę leków - przeciwwymiotnych, przeciw biegunce, żel do smarowania skóry po wkłuciach, zastrzyki na pobudzenie szpiku kostnego oraz specjalny granulat proteinowy.
Dał mi również wniosek - zlecenie na zaopatrzenie w wyroby medyczne, dzięki któremu (po podbiciu go w NFZ) Dyrektor Wykonawczy będzie mógł odebrać odłożoną dla mnie perukę.
Zwolnienie lekarskie mam wystawione aż na pół roku. Nigdy w życiu nie byłam na tak długim L4. No ale w sumie nigdy w życiu nie miałam też raka.
Jutro mam się zameldować u chemika o 7:30, a wcześniej pójść na EKG. Tak więc wreszcie rozpoczynam leczenie!
Ja to mam szczęście w nieszczęściu... Siedzę sobie na korytarzu, czekam na swojego kolegę onkologa, jem baton proteinowy i co? Odłamał mi się kawałek zęba. Dzięki sympatii pani rejestratorki stomatologa, do którego chodzę, dzisiaj o osiemnastej kryzys zostanie zażegnany.
Jeśli będę w stanie, odezwę się jutro. Jeśli nie, oznaczać to będzie, że odpoczywam i się regeneruję. Ale i tak wcześniej czy później napiszę.