Wiedziałam i czułam, że będzie to fajny dzień. Absolutnie pod każdym względem.
Rankiem obudziły mnie (dla całotygodniowej odmiany) promienie słońca, a nie krople deszczu. Na śniadanie tost z żółtym serem i kawa. Potem prysznic, balsam, perfumki, fryzura, makijaż.
Mąż poszedł po sobotnie zakupy, odebrał też zamówiony dla mamy tort, przyniósł i lody. Ja w tym czasie poskładałam i pochowałam wczorajsze pranie, wstawiłam i rozwiesiłam nowe.
Rodzicielka się ucieszyła, a to było dla nas najważniejsze. I z prezentów, i z chińskiego jedzenia, i z tortu, i z likieru, i z kawy, i z lodów. Ale chyba najbardziej jednak z tego, że mogła wreszcie pobyć z nami.
Odprowadziliśmy ją z Dyrektorem Wykonawczym na przystanek. Ja zamaskowana jak Alexis z "Dynastii" (słowa mamusi) - kapelusz z szerokim rondem, okulary przeciwsłoneczne, długa narzutka na bluzkę, spodnie i espadryle.
Spędziliśmy naprawdę miło czas we troje. Plus oczywiście czwarty Pepe, latający między nami, na swojej codziennej trasie pokój - kuchnia, kuchnia - pokój.