Dzień Dziecka zaczął się dla mnie już wczoraj wieczorem kiedy to przyjechała koleżanka z klasy z liceum i zamieniła się w wizażystkę. Plastyczka z wykształcenia i zamiłowania od razu wiedziała czym pomalować mi oczy, żeby je podkreślić. Delikatnie, ale skutecznie.
Okazało się, że prawie wszystkie kosmetyki mam w domu. Jedyne, co jest mi jeszcze potrzebne, to konkretny róż do policzków (zamówiłam w sieci) oraz dwie kredki do oczu i cieniutki pędzelek do cieni (zamówiłam i odebrałam przed południem).
Wczoraj zrobiłam w sumie trzy prania, więc rano miałam co składać i chować. Dziś skromnie, bo tylko jedno.
Dyrektor Wykonawczy w piątek wieczorem przyniósł mi przesyłkę z sadzonkami szczawika oraz cebulkami, które po śniadaniu wsadziłam do dwóch doniczek.
Mąż przed ósmą pojechał do mamy. Zawiózł tam moją upraną zieloną kurtkę. Pomógł jej w kilku męskich pracach. Potem razem wsiedli w autobus, który zawiózł ich na cmentarz. Odwiedzili miejsce pochówku Taty, zapalili lampki, pomodlili się i wrócili do nas.
Na obiad były dwie pizze. Na deser lody jogurtowe ze świeżymi truskawkami, kawa z kawiarki oraz po szklaneczce likieru z lodem - ja oczywiście nie piłam. Premierę miała też gofrownica, ale przepis nie był dobry, bo gofry wyszły za tłuste, gumowe i spłaszczone.
Od rodzicielki na Dzień Dziecka dostaliśmy pieniądze - żebyśmy sobie zamówili sushi (ona sama nie lubi) i poszli na gałkowe lody. Coś mi się wydaje, że już jutro skonsumujemy obie rzeczy.
Odprowadziliśmy mamę na przystanek i wróciliśmy do domu. Teraz już tylko reszta pizzy, koktajl z jogurtu naturalnego i truskawek, pokrojony melon, herbata z cytryną i znowu truskawki.