Wczoraj rano, pomimo pogańskiej jak dla mnie pory, czyli godziny 5:10 z uśmiechem na ustach pogoniłam Męża do wstawania z łóżka. "Jedziemy na chemię, jedziemy na chemię" - krzyczałam radośnie.
Na miejscu byliśmy kilka minut przed siódmą. Doktor pojawił się o 7:05 i praktycznie zaraz zaczął wyczytywać nazwiska. Jednakże co chwilę zmieniał zdanie i prosił inne osoby. Wszyscy staliśmy w wąskim i dusznym korytarzu pozbawionym krzeseł i przyznam, że zbyt komfortowo tam nie było.
Cieszę się, że intuicyjnie nie wybrałam tego chemika, bo chociaż żadnej krzywdy mi nie zrobił i w gabinecie był grzeczny (nawet udało mi się z nim pogadać), a na odchodne usłyszeć "miło mi było Panią poznać", to po obserwacji jego dość chimerycznych i niestabilnych zachowań, zdecydowanie wolę "mojego" lekarza.
Poza tym warunki na obu oddziałach dziennej chemii różnią się znacząco - ze wskazaniem na ten, na którym przyjmuje "mój" chemik, który nie zmusza ludzi do stania na korytarzu, ale wyczytuje każdego przez mikrofon, a my siedzimy sobie na krzesełkach w dużej i przestronnej poczekalni.
Przesympatyczna pielęgniarka założyła mi wenflon już za pierwszym podejściem i wreszcie w lewą rękę, którą do czasu operacji mam wykorzystywać maksymalnie, bo po zabiegu będzie ona całkowicie wykluczona z jakichkolwiek wkłuć.
Na fotelu rozsiadłam się około 8:45, ale chemię przywieźli mi dopiero o 11:10. Tym razem sześć worków, które w sumie zeszły w dwie godziny dziesięć minut.
Ten czas zleciał mi błyskawicznie - wypite cappuccino, zjedzone pół bajgla, odwiedziny onko siostry i drugiej znajomej poznanej na korytarzu, wsparcie Męża, potem wykupienie leków w aptece i taksówką wróciliśmy do domu.
Byłam bardzo zmęczona - raz że upał, dwa że bardzo wcześnie wstałam, trzy że byłam głodna, a cztery że zmęczona. Nawet mówić mi się nie chciało, a to już naprawdę źle. Wstawiłam i rozwiesiłam pranie, poskładałam i schowałam poprzednie. O więcej się nie pokusiłam.
Nie miałam za bardzo ochoty odpalać wczoraj laptopa. Siedziałam jak kukiełka, której nie chciało się nawet ruszyć ręką. Na domiar złego rozbolała mnie głowa i zaczęło mnie mdlić. W tej ostatniej sprawie kontaktowałam się z moim kolegą onkologiem, który zalecił zażyć dodatkowy lek przeciwwymiotny.
W nocy obudziłam się o 1:30 i łyknęłam następną tabletkę. Przespałam się potem do piątej rano i tyle. Rano znowu mdłości, więc w ruch poszły dwie pastylki, a po kilku godzinach jeszcze jedna. Na szczęście ani razu nie wymiotowałam i raczej już nie powinnam.
Dyrektor Wykonawczy zrobił mi dziś pierwszy z serii pięciu zastrzyków, a po nim wrócił apetyt i wreszcie normalnie odczuwam głód. A to jest dobry znak.