Na piątkową kolację przygotowałam sobie (a i dla Męża zostawiłam) sałatkę grecką. Pepe (jakże by inaczej) powycinał swoim dziobem piękne wzorki na rozłożonej na brzegach talerza sałacie lodowej.
Dzisiaj (tradycyjnie) była u nas mama. Z gołąbkami własnoręcznej roboty. Nie jadłam ich chyba ze dwa lata. Z ziemniaczkami i mizerią palce lizać! Dla mnie oczywiście bez sosu, bo nie lubię.
Tydzień temu zrobiłam im pierwsze zdjęcie po późnowieczornym wsadzaniu. Teraz czas na powtórkę i sprawdzenie czy urosły. Na moje oko chyba mają się całkiem dobrze.
Mój najświeższy dylemat - rozsądek kontra serce, praktyczność kontra wygląd, materiałowa kontra plastikowa, granatowa kontra mozaikowa. Pojemność i wielkość podobna, różnica w cenie - 20 złotych, więc akurat ta kwestia nie jest problematyczna.
No i pogoda - w piątek na dworze było o wiele cieplej niż w domu (i to akurat był plus). W sobotnie popołudnie odwrotnie - cztery ściany dawały wytchnienie po jakże parnym i wilgotnym pobycie na zewnątrz (i to też była zaleta).
A na koniec miłość od pierwszego wejrzenia, bo jak tylko ją zobaczyłam, zakochałam się w jej wielkich brązowych oczach. Za miesiąc mam imieniny, więc Mężu, jakbyś nie miał pomysłu na prezent...