Na dzisiaj mama miała umówioną wizytę kontrolną u psychiatry. Stwierdziłam, że i ja pokażę się pani doktor, a przy okazji spotkam się również z panią psycholog, do której dzwonię po każdej chemii i opowiadam, że dobrze się czuję.
Czterdzieści minut czekałam na przystanku autobusowym. Okazało się, że na trasie mojej linii miał miejsce wypadek i wszystkie autobusy jadące w tym kierunku były opóźnione. Zadzwoniłam do rodzicielki, która miała po drodze przesiąść się do tego samego autobusu i powiedziałam, żeby na mnie czekała jak dojedzie. Ona też stała na przystanku, bo i jej linia była opóźniona.
Koniec końców - z godzinnym opóźnieniem - dojechałyśmy do przychodni, byłyśmy na wizycie u pani doktor, dostałyśmy recepty na leki, a ja zobaczyłam się jeszcze z panią psycholog, którą bardzo ucieszył mój widok. Z psychiatrą rozmawiałam o odstawieniu tabletek (w połowie sierpnia mija pół roku leczenia) i już wiem jak to zrobić - zamiast całej mam przez dwa tygodnie zażywać połówkę pastylki, a potem nie łykać nic.
Wróciłam do domu padnięta i śnięta jak ryba. Dobrze, że zdążyłam jeszcze zjeść ciepły obiad w pobliskim barze. Przyszłam, zrobiłam sobie mocną kawę i pochłonęłam całą czekoladę, którą kupił mi Mąż - "w ramach rekompensaty za ciężki dzień" - jak to określił.
Od soboty (po telefonicznej konsultacji z trzema znajomymi lekarzami) łykam kolejne pigułki, bo od ubiegłego wtorku zaczęłam mieć problemy z pęcherzem - albo po chemii (wątpię), albo po ognisku, na którym trochę zmarzłam (bardziej prawdopodobne).
A tak w ogóle to chyba wreszcie napiszę jakiś - podparty fachową literaturą - post o moim typie raka (bo rak piersi rakowi piersi nierówny), o samej chemioterapii, jej skutkach ubocznych i jak ja ją odczuwam.