Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

czwartek, 18 lipca 2019

2781. Przed ostatnią czerwoną

Byłam dzisiaj na onkologii, bo to już ten dzień, kiedy trzeba oddać krew do badania przed jutrzejszą chemią. Ostatnią czerwoną!

Jak ten czas leci - dopiero był 16. maja i pierwszy wlew, a za chwilę 19. lipca i ostatnie podanie. Normalnie powinnam to oblać. Oczywiście żartuję, aczkolwiek mój kolega radioterapeuta stwierdził, że okazjonalnie mogę się napić alkoholu. Czyli kieliszek słonego karmelu można legalnie spożyć...

Przyszło mi do głowy takie porównanie, że z podejściem do chemii jest podobnie jak z podejściem do szczepionek - większość ludzi wierzy w skuteczność, ale istnieje też ruch antychemiczny i antyszczepionkowy.

Nie jestem jakimś radykałem ani fanatykiem. Staram się podchodzić zdroworozsądkowo, słucham swojego ciała, ale także biorę pod uwagę to, co podpowiada mi intuicja.

Owszem - chemia (szczególnie czerwona) może mieć bardzo dużo skutków ubocznych, ale tak na dobrą sprawę który lek ich nie ma? Praktycznie na każdej ulotce znajdują się informacje o działaniach niepożądanych danego medykamentu.

Może, ale nie musi. Bo każdy człowiek jest inny, ma inny organizm, inny rodzaj raka, inną chemię, inne podejście do leczenia (chodzi mi o zaufanie lekarzom, ale także o to jaki jest nasz stosunek do choroby i jak ją postrzegamy).

Dla mnie czerwona chemia, czyli - jak ją pieszczotliwie nazywam - moja kochana Doksorubicynka (klik) jest antybiotykiem, który ma rozprawić się z komórkami nowotworowymi. Jest lekiem na raka. Wierzę w to, że może mi pomóc i tego się trzymam. 

Nie myślę o skutkach ubocznych - i może dlatego ich nie odczuwam? Poza utratą włosów (akurat tego trudno nie zauważyć), ale przy pewnych rodzajach leków przeciwnowotworowych (klik) niestety nie da się tego procesu powstrzymać, zauważam, że niekiedy jestem senna, trochę szybciej się męczę, a skóra zrobiła się bardziej sucha (u mnie działa to na korzyść, bo nigdy nie miałam tak gładkiej i nawilżonej twarzy). Czasem odczuwam też ból żył. I tak naprawdę to tyle.

Nie wymiotuję, nie brakuje mi apetytu, nie mam metalicznego posmaku w ustach, ani nie przeszkadzają mi żadne smaki czy zapachy, nie mam problemów z połykaniem, pleśniawkami w ustach, krwawieniem dziąseł, zaburzeniami czucia, nie mam biegunek ani zaparć.

Tak więc - jak przed każdą czerwoną chemią - idę pomalować paznokcie u stóp, obciąć i opiłować paznokcie u rąk oraz naszykować sobie onkostylówkę (to określenie wymyślił Mąż), czyli nową chusteczkę, a że niedawno kupiłam (już naprawdę ostatnie) cztery, więc jest w czym wybierać.


Bo każda chemia to inna chusteczka albo czapeczka. Żadna się nie powtarza.