Jeszcze do końca nie wiem czy bycie wysoką to wada, czy zaleta, przekleństwo, czy błogosławieństwo. Jedno jest pewne - znowu poczułam się inna. A wszystko za sprawą portu.
Co prawda tuż przed zabiegiem, kiedy leżałam sobie na stole operacyjnym, doktorek pokazywał mi szczelnie zapakowany "mój" port, ale w ferworze wrażeń zapomniałam jak wyglądał.
Zaniepokoiła mnie wypukłość pod skórą. Widziałam porty u kilku kobiet i u wszystkich były one małe i okrągłe. Oczywiście spytałam lekarza o dość dziwny kształt mojego w piątkowy poranek, przed wkłuciem. I co się okazało? Ano to, że dostałam inny port niż wszyscy.
Bo jestem wysoka, więc mam większy port. Ponoć chodzi o ciśnienie krwi, ale i tak nie zapamiętałam dokładnie. Jakby ktoś był zainteresowany można go sobie obejrzeć - KLIK. Koleżanka stwierdziła, że przypomina jej filiżankę z kawą. Faktycznie - po bliższym przyjrzeniu się coś w tym jest.
Przyzwyczaiłam się już do niego, nawet zaczynam go dotykać przez skórę, która prawie się wygoiła. Zeszły z niej krwiaki, siniaki i opuchlizna. Zostały jeszcze tylko małe strupki i blizny, ale i one z czasem powinny zblednąć.
Czasem zastanawia mnie jak szybko moje ciało się regeneruje. Odrastają mi włosy - na rękach i nogach. Nawet te, zgolone przez Męża, na głowie. Przede mną dziesięć wlewów, więc nie przyzwyczajam się, bo to, co odrosło, może wypaść po raz kolejny.
Skutków piątkowej chemii nie odczuwam. I - o dziwo - nawet jeść mi się nie za bardzo chce. To akurat plus, bo podczas czerwonej pożerałam wszystko, co było w zasięgu wzroku i ręki.
Gdyby tylko ten upał wreszcie się skończył... Jestem zmęczona takimi temperaturami i z utęsknieniem czekam na chłodniejsze dni i noce.