Nie wiem jak u Was, ale u nas wczoraj późnym popołudniem zaczęły grzać kaloryfery. Szkoda, że mnie nie widzieliście jak osobliwie wyglądałam przez ostanie dni siedząc na sofie w kuchni i mając na sobie chyba wszystko, co się dało - od czapki na głowie, przez chustę na szyi, dwie bluzy i sweter, spodnie aż po zimowe kapcie z czułkami.
Dzisiaj rano nasz dream team w niezmienionym trzyosobowym składzie pojechał (po raz ostatni w tym roku) do ulubionego ciucholandu. Nikomu z nas się nie chciało, ale warto było pokonać lenia. Dzięki temu wypadowi mamusia upolowała polar i sweter dla siebie. Mąż ma jesienno-zimową kurtkę, dwa swetry, dwie pogrzebowe koszule, T-shirt, polówkę i nerkę. Dla siebie znalazłam leciutką kurteczkę przeciwdeszczową, dwa grube swetry, jeden cieniutki sweterek, bluzkę, dwa szaliczki i bardzo pojemną torbę oraz siatkę. Do dwóch ostatnich spakowaliśmy nasze "łupy", jedynie kurtka Dyrektora Wykonawczego - z racji gabarytów - włożona została oddzielnie.
Razem z rodzicielką przyjechaliśmy do kawalerki, zjedliśmy obiad, posiedzieliśmy, pogadaliśmy, spędziliśmy trochę czasu ze sobą. Potem mamusia wsiadła w taksówkę do domu, a my poszliśmy do apteki po lekarstwa dla Męża i dla mnie, a później udaliśmy się po biedronkowe zakupy spożywczo-chemiczne.