Jak co czwartek pojechałam na onkologię na badania krwi przed piątkową chemią. Korzystając z okazji, umówiłam się na miejscu z onko siostrą i jeszcze jedną znajomą.
Ale że rano, tuż po kąpieli, zaniepokoił mnie wygląd blizny nad cewnikiem, która od czasu implantacji portu (czyli od 7. sierpnia) nie za bardzo chce się zagoić, więc pomyślałam, że zajrzę na intensywną terapię i zobaczę czy zastanę doktorka, który się mną wtedy zajmował. Jak pomyślałam, tak zrobiłam.
Anestezjolog na szczęście był na oddziale (i nie operował), posadził mnie na krześle, zapalił lampę, założył okulary, spytał czy mam coś na dziś zaplanowane i stwierdził, że trzeba wziąć mnie na salę operacyjną. Co było robić - jak mus, to mus.
Dwa zdjęcia przed zabiegiem, podwójne znieczulenie, cięcie, wepchnięcie cewnika głębiej, założenie rozpuszczalnych szwów wewnętrznych oraz nierozpuszczalnych zewnętrznych, naklejenie stripów, recepta na antybiotyk oraz probiotyk, a także zapasowe stripy w gratisie i po godzinie opuściłam oddział.
Doktorek powiedział, że uratowała mnie moja czujność i że przyszłam w ostatniej chwili, gdyż cewnik przebijał mi już skórę. Gdyby ją przebił, doszłoby do zakażenia portu i trzeba byłoby go usunąć. Za tydzień mam się pojawić na zdjęcie szwów.
Na koniec dodał, że taki przypadek jak mój zdarza mu się średnio raz na pięć/sześć lat...