Lubię wrzesień, bo jest na pograniczu lata i jesieni. Czasem ciepły (a nawet wręcz upalny), a czasem wietrzny, rozpadany, chłodny (albo zimny), ale zawsze kolorowy i pachnący zeschniętymi liśćmi. Szczególnie w jego drugiej połowie.
Wczoraj koleżanka z klasy przyjechała późnym wieczorem po swojego psa. Szkoda mi było go oddawać, bo zdążyłam się do niego przyzwyczaić. Nawet nie przeszkadzało mi to, że w nocy kilkakrotnie wszedł mi do łóżka, a zrobił to tak cichutko, że nic nie poczułam. Brakowało mi tych jego wielkich oczysk i chrapania. Bezproblemowy, grzeczny, spokojny, nieszczekliwy - psi ideał.
Pojechałam dziś do Mamy na obiad. Taki babski, tylko dla nas. Zawiozłam jej odebrane w aptece leki przeciwko przeziębieniu (w razie czego), a zabrałam z szafy w naszym pokoju grubszą kurtkę (gdyby nagle temperatura spadła drastycznie).
Wróciłam do kawalerki, wstawiłam i rozwiesiłam dwa prania. Wypuściłam Malucha, żeby sobie polatał. Jak to Mąż napisał o nim: "sra wszędzie - już bije Pepe na głowę, bo kupa była na wycieraczce przed drzwiami wejściowymi". Co fakt, to fakt - przy mnie też narobił na rozwieszony na suszarce ręcznik Dyrektora Wykonawczego.
Ale wprowadził mnóstwo radości, bo jest bardzo żywy, ciekawski, fruwa i siada tam, gdzie Pepe nigdy nie fruwał i nie siadał. Coś czuję, że będzie z niego niezły rozrabiaka, ale może dzięki tej swojej śmiałości szybciej się oswoi?
Kupiłam półtora kilograma śliwek i jak tylko Głos Rozsądku wróci z pracy, będziemy razem piec ciasto. Jutro i pojutrze mają przyjść do mnie koleżanki, więc na poczęstunek (do kawy lub herbaty) w sam raz.