Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

czwartek, 3 października 2019

2857. Żyj

Kolejne czwartkowe badania krwi przed piątkową chemią zaliczone. Kserokopia bieżącej dokumentacji medycznej odebrana. Wizyta u anestezjologa i zdjęcie trzech szwów zakończone powodzeniem.

Przyznam, że jestem już trochę zmęczona chemioterapią. Nie samymi wlewami, lecz czasem jej trwania. Cztery i pół miesiąca, dwanaście cykli, a przede mną jeszcze miesiąc i cztery wlewy. Wiem, że mam z górki, ale ciut mi się nie chce. Nie żebym narzekała, ale pomarudzić chyba mogę?

Choć tych najbardziej namacalnych i najbardziej powszechnych skutków ubocznych chemioterapii (oczywiście oprócz utraty włosów) nie doświadczyłam i nie doświadczam (wymioty, brak apetytu, metaliczny posmak w ustach, nadwrażliwość na smaki i zapachy), to doskwierają mi te mniej widoczne, jak choćby krwawienia z nosa, problemy z paznokciami u stóp, opuchlizna powiek i palców u rąk, bóle kości, uszkodzonych żył w lewej ręce, skutki wymuszonej menopauzy oraz słabsza kondycja fizyczna, czyli o wiele szybsze męczenie się i zadyszka, a także sześć kilogramów na plusie.

Paradoksalnie, lubię budynek onkologii i kręte ścieżki korytarzy. Czuję się tam jak w drugim domu, bo wokoło znajome miejsca i twarze. Zawsze kogoś spotkam albo odwiedzę przy okazji badań lub jakiejś wizyty. Przecież dzięki chorobie poznałam onko siostrę, która znowu zadeklarowała się, że po mnie jutro przyjedzie - razem ze słoikiem zamówionego od swojej koleżanki miodu.