Kolejne czwartkowe badania krwi przed piątkową chemią zaliczone. Kserokopia bieżącej dokumentacji medycznej odebrana. Wizyta u anestezjologa i zdjęcie trzech szwów zakończone powodzeniem.
Przyznam, że jestem już trochę zmęczona chemioterapią. Nie samymi wlewami, lecz czasem jej trwania. Cztery i pół miesiąca, dwanaście cykli, a przede mną jeszcze miesiąc i cztery wlewy. Wiem, że mam z górki, ale ciut mi się nie chce. Nie żebym narzekała, ale pomarudzić chyba mogę?
Choć tych najbardziej namacalnych i najbardziej powszechnych skutków ubocznych chemioterapii (oczywiście oprócz utraty włosów) nie doświadczyłam i nie doświadczam (wymioty, brak apetytu, metaliczny posmak w ustach, nadwrażliwość na smaki i zapachy), to doskwierają mi te mniej widoczne, jak choćby krwawienia z nosa, problemy z paznokciami u stóp, opuchlizna powiek i palców u rąk, bóle kości, uszkodzonych żył w lewej ręce, skutki wymuszonej menopauzy oraz słabsza kondycja fizyczna, czyli o wiele szybsze męczenie się i zadyszka, a także sześć kilogramów na plusie.
Paradoksalnie, lubię budynek onkologii i kręte ścieżki korytarzy. Czuję się tam jak w drugim domu, bo wokoło znajome miejsca i twarze. Zawsze kogoś spotkam albo odwiedzę przy okazji badań lub jakiejś wizyty. Przecież dzięki chorobie poznałam onko siostrę, która znowu zadeklarowała się, że po mnie jutro przyjedzie - razem ze słoikiem zamówionego od swojej koleżanki miodu.