Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

niedziela, 13 października 2019

2867. Walczymy

Ja już sama nie wiem czy mam jakiegoś pecha do tego nieszczęsnego portu, który miał być takim ułatwieniem, a jego implantacja zwykłym kosmetycznym zabiegiem, czy moja podświadomość, która od samego początku była mu przeciwna, każe mi się go pozbyć, narażając mnie na coraz to nowe rewelacje z nim związane?

Do wczoraj było tak pięknie - cięcie po plastyce cewnika się zagoiło, zbladło i nie bolało. Co prawda w trakcie sobotniego rajdu czułam lekki ból i zauważyłam zaczerwienienie, ale sądziłam, że to może efekt piątkowej chemii. Wieczorem ból był coraz większy. Doszło do tego jeszcze pieczenie.

Dzisiaj rano w obrębie portu i obu nacięć miałam jeden wielki czerwony opuchnięty i obrzęknięty placek, któremu towarzyszyło uczucie jakby ktoś od środka wypychał mi port przez skórę.

Zadzwoniłam do mojego przyszłego radioterapeuty, któremu podczas wczorajszego spaceru mówiłam o swoim niepokoju. Od razu kazał mi jechać na Oddział Intensywnej Terapii na onkologii. W międzyczasie wysłałam SMS do anestezjologa, który od samego początku pilotuje sprawę portu. Na szczęście miał dyżur i osobiście mnie obejrzał.

Prawdopodobnie wdało się zakażenie po piątkowym podaniu chemii, ale lekarz zalecił: "powalczmy jeszcze o ten port" i przepisał antybiotyk. Mam go brać co sześć godzin przez osiem dni. W razie gorączki, czy dreszczy kazał natychmiast przyjeżdżać do szpitala w celu usunięcia portu. Jeśli nic takiego się nie będzie działo, dobrze by było gdybym we wtorek pokazała się doktorkowi, bo jutro - niestety - go nie ma.

Antybiotyku szukaliśmy przez dłuższy czas. Nie było go bowiem na stanie w aptekach. Proponowano nam sprowadzenie go w poniedziałek rano, ale lekarz kazał zażyć go natychmiast. W końcu udało się znaleźć oba opakowania w aptece na drugim końcu miasta. Pojechaliśmy tam i od razu, na miejscu, połknęłam tabletkę.

12:30, 18:30, 0:30 i 6:30 - teraz przez najbliższe dni tak wygląda plan antybiotykowy w celu powalczenia o port. Mąż ustawił budzik w swoim telefonie, ja w swoim. Zobaczymy czy nasza walka będzie miała sens.

Mam serdecznie dość tego cholernego ustrojstwa w moim ciele, bo zamiast być ułatwieniem, jest utrapieniem i powodem dodatkowego stresu, wydawanych na leki pieniędzy (dzisiejsza faktura opiewa na prawie 110 złotych), fundowania mojemu (i tak osłabionemu czternastoma chemiami) ciału kolejnego antybiotyku oraz leku osłonowego.


Po drodze puściły mi nerwy i po raz pierwszy od czasu diagnozy zaczęłam płakać z bezsilności - bo niedziela; bo gorąco; bo czynne tylko niektóre apteki; bo nie mają leku albo nie odbierają telefonu; bo my na piechotę albo autobusami, które rzadko kursują; bo byliśmy umówieni z Mamą pod lokalem wyborczym, a potem na obiad u niej...

Wszystko przesunęło się nam w czasie, ale koniec końców wzięliśmy udział w głosowaniu i zjedliśmy obiad (razem z deserem) u Rodzicielki.