Dzisiaj czułam się tak słabo, że aż poprosiłam Męża, by mnie eskortował aż do drzwi onkologii. Po wczorajszym wieczornym wyjściu bałam się bowiem, że albo upadnę z powodu zawrotów głowy albo z powodu składających się jak harmonijka nóg.
Jak co miesiąc odwiedziłam przemiłą panią psychoonkolog, u której ponarzekałam sobie na problemy z portem oraz na inne okołozdrowotne kwestie. Mam dbać o siebie i swój komfort - nie o komfort pielęgniarek, czy lekarzy, tylko o swój własny - takie dostałam zalecenie.
W gabinecie zabiegowym pielęgniarka ledwo dała radę pobrać mi krew, a i tak o mało co tam nie zemdlałam. Ponoć byłam blada jak ściana, a dłonie miałam zimne jak lód. Chyba spadło mi ciśnienie, więc po całej procedurze poszłam na kawę i słodką bułkę.
Do domu dotarłam z trudem - na dworze upał, a w autobusach taka duchota, że brakowało powietrza. Szłam więc w samej bluzce, a kurtkę niosłam w ręce.
Dyrektor Wykonawczy tak się przejął moim stanem, że załatwił mi na jutro transport z chemii do kawalerki. Przyjedzie po mnie koleżanka z klasy - czeka tylko na sygnał o której godzinie - wszak ostatni wlew zlecany będzie przez największego gbura wśród chemików - o ile w ogóle do niego dojdzie, bo jeśli dzisiejsze badania nie spełnią oczekiwań...
W ramach poprawy nastroju, humoru, nastawienia i całotygodniowego świętowania końca chemii nowa skarbonka (z odbiciem mojej głowy) oraz broszka.