Od Autorki

Teksty oraz zdjęcia zamieszczone na tym blogu są mojego autorstwa (jeśli jest inaczej, podaję źródło), stanowią więc moją własność.
Nie wyrażam zgody na ich kopiowanie, cytowanie i rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie bez mojej wiedzy oraz bez podania adresu tego blogu.
(Ustawa o prawach autorskich - Dz.U. z dnia 4 lutego 1994 r., nr 24, poz. 83)

sobota, 26 października 2019

2880. Gwoli wyjaśnienia

W nocy z czwartku na piątek niewiele spałam. Stres przed ostatnią chemią (czy wyniki badań w ogóle pozwolą mi ją podać) u najbardziej znielubionego przez pacjentów chemika skutecznie uniemożliwiał spokojny relaks w ramionach Morfeusza.

Rano byłam więc nieprzytomna. Nieskoordynowane ruchy i zaburzenia równowagi zaowocowały bliskim spotkaniem palców prawej stopy ze spodem sofy. Ból nie do opisania, którego jedynym plusem był fakt, iż natychmiast poczułam się obudzona. Tamowanie krwi, opatrunki, plastry i baleriny, bo tylko one weszły mi na stopę. Paznokieć nie do uratowania, bo się rusza.

Na onkologii byliśmy kwadrans po siódmej. Lekarz zjawił się około ósmej i za chwilę wyszedł do poczekalni z kartką, żebyśmy się odznaczyli na liście. Co z tego, że wyczytał mnie jako drugą lub trzecią, skoro w gabinecie nie było mojej karty. Panie rejestratorki nie były zbyt chętne do pomocy (a wystarczyła odrobina dobrej woli), pani koordynator też odmówiła współpracy, panie sekretarki nie mogły zrobić nic bez ruchu rejestratorek i w ten sposób siedziałam prawie godzinę na korytarzu zamiast na fotelu na sali.

W końcu, szukając sposobu, poprosiłam Męża, by wziął sprawy w swoje ręce. Po kilku minutach wrócił z panią trzymającą w dłoniach moją historię choroby, która została natychmiast przekazana chemikowi do gabinetu. Po chwili i ja znalazłam się w środku. I od tej pory wszystko poszło już gładko.

Okazało się, że wyniki badań, które spędzały mi sen z powiek, były bardzo dobre (pomimo ośmiodniowej kuracji antybiotykowej), więc bez problemu dostałam zlecenie na ostatnią chemię. Resztę znacie z wczorajszej notki.

I żeby nie było, że tylko sobie robię prezenty albo je dostaję. Dyrektor Wykonawczy, po przyjściu wieczorem z pracy, otrzymał ode mnie olbrzymiego skrzydłokwiata. Nie wrzucałam wczoraj jego fotki, gdyż obawiałam się, że jak Głos Rozsądku przeczyta tamten post, nie będzie niespodzianki. Teraz już mogę dołączyć zdjęcie.


O skrzydłokwiacie Mąż wspominał mi już jakiś czas temu - że to kwiatek z dobrą energią (ponoć oczyszcza powietrze) i że warto byłoby mieć go w domu. No to już jest. Jego osobisty, bo ja - dla siebie - celowo wybrałam o wiele mniejszą roślinkę.