Szlak miałam przetarty, więc jak po nitce (od izby przyjęć) doszłam do kłębka (blok operacyjny). Klasycznie - opaska na rękę, podpisywanie papierów, wywiad pielęgniarski, niebieski garniturek do przebrania i wjechanie na łóżku na salę operacyjną numer siedem - tę samą, co 7. sierpnia, podczas implantacji portu.
Godzinna obsuwa, więc zamiast o trzynastej, doktorek rozpoczął swoje działania za pięć czternasta. Skończył za dziesięć piętnasta. Potrójne znieczulanie, bo przecież na stole leży pacjent specjalnej troski o niskim progu bólu (czyli ja).
Po zabiegu pielęgniarka przyjechała po mnie do śluzy wózkiem dla niepełnosprawnych i nim dowiozła mnie na intensywną terapię. "O matko, to ja już taka chora jestem, że chodzić nie mogę?" - spytałam ją. Na szczęście to tylko obowiązujące procedury.
Choć przyznam szczerze - byłam słaba - kręciło mi się w głowie i niezbyt pewnie stałam na nogach. Ale co się dziwić jak ostatnim moim posiłkiem (i to wczoraj po dwudziestej pierwszej) była połowa maślanego rogalika i malutka filiżanka czekolady na gorąco?
Czekając na wypis i prezencik (o nim napiszę jutro) od doktorka czym prędzej pochłonęłam więc wyjętą z torby bułkę z kremem czekoladowym przygotowaną przez Dyrektora Wykonawczego, podpisałam co trzeba, przebrałam się, pożegnałam i wyszłam na korytarz.
Moja nieoceniona koleżanka z klasy przyszła po mnie pod same drzwi i wsparta na jej ramieniu wsiadłam do samochodu. Przyjechałyśmy do domu, zagrzałam ugotowany dziś rano przez Męża pyszny krupnik, wypiłam herbatę, zjadłyśmy po kawałku śmietanowej rolady i wreszcie doszłam na dobre do siebie.